1955
Marek Hłasko - Ěŕđĺę Őëŕńęî
Odlatujemy w niebo
Wesołym dniem jest sobota. W sobotę ludzie całego kraju wcześniej kończą pracę; w sobotę fabryki wszystkich przedmieść wyją o dwie godziny wcześniej; tokarze, frezerzy, monterzy i elektrotechnicy obcierają zatłuszczone ręce w pakuły, wypowiadając jednocześnie sakramentalne słowo „fajerant”. Biura, hale fabryczne, rusztowania, stocznie i porty pustoszeją: ludzie, ziewając ze zmęczenia, wracają do domów zatłoczonymi tramwajami, leniwie wymyślają sobie w autobusach, do których żywią wieczną urazę, drzemią w podmiejskich pociągach, ciesząc się perspektywą niedzielnej trawki. W sobotę, co każdy chyba zauważył, ludzie stają się lepsi i milsi. Żadnego innego dnia w tygodniu nie zobaczymy tylu uśmiechów, ile widzi się sobotniego popołudnia; łysiejący księgowi uśmiechają się na myśl o tym, że będą mogli przez całą niedzielę chodzić w kalesonach po mieszkaniu; amatorzy sportu oblizują wargi na myśl o emocjach, których zaznają na boiskach; powiatowi aktywiści partyjni łudzą się nadzieją dwóch godzin snu dłużej; dzieweczki przymykają oczy, myśląc o rozkoszach, których zażyją pod - czas niedzielnych przechadzek po lesie; sportowcy, oficerowie bezpieki, zrutyniali urzędnicy rad narodowych, profesorowie uniwersytetów, starcy, dzieci, majstrowie fabryk, lotnicy i dentyści - wszyscy najczęściej uśmiechają się w sobotę, w dniu, w którym najwięcej ma się planów, ambicji i nadziei. Kraj żyje niedzielą. l tylko bazy transportowe nie są ogarnięte powszechnym zadowoleniem w ostatnim dniu tygodnia. Tam - wręcz przeciwnie - w sobotę pracuje się nieraz o wicie dłużej. W ostatnim dniu tygodnia w bazach transportowych kierowcy, ogarnięci szałem czystości, ustawiają się w długie kolejki przed hydrantami i my - ją swoje samochody; potem spryskują je ropą naftową i wycierają miękkimi szmatami, starając się, aby odrapane transportówki, wożące przez cały tydzień cegłę, wapno lub cement, błyszczały jak lustro. W sobotnie popołudnie szoferzy pochylają się nad silnikami i usiłują doszukać się w nich urojonych i rzeczywistych defektów; czyszczą platynki przerywaczy, żarzą w ogniu świece, likwidują osad w kubkach filtrowych, przesuwają zapłon na wcześniejszy, wymieniają membrany w pompach benzynowych, lutują przewody paliwowe, regulują luz zaworowy. Kłócą się przy tym zawzięcie z warsztatowcami - ludźmi, którzy nie potrafili sami zostać kierowcami i dla - tego usiłują naprawiać samochody. Sobotniego popołudnia podczas dokonywania tych czynności, kierowcy do - chodzą do szczytów geniuszu w kwestionowaniu legalne - go przyjścia na świat swoich pomocników, kierownika bazy, majstrów warsztatu i dyspozytorów - faktycznych panów ich życia, śmierci i zarobków. Potem, obrzuciwszy wzrokiem pełnym żalu i tęsknoty rzędy wypucowanych, sprawnych do jazdy samochodów, raz jeszcze mówią: „Złamane życie Felka - szofera; trzeba było zostać stolarzem, tak jak ojciec radził...” - i jeśli to nie dzień wypłaty, rozchodzą się do domów. Ale i tu jeszcze usiłują wytłumaczyć swym żonom, na czym polega różnica między suchym sprzęgłem a terenową skrzynką biegów - mało jest zawodów na świecie, które tak silnie wciągałyby człowieka i tak nierozerwalnie łączyły się z jego dniem i nocą, jak właśnie zawód kierowcy; a żadnego chyba nie kocha się i nie nienawidzi tak jak tego. Tak mniej więcej przebiega sobotnie popołudnie w każdej bazie transportowej. Nieco inaczej jest tylko w dni wypłat.
W dzień wypłaty - pewnej czerwcowej soboty dnia pogodnego i ciepłego - kierowca Tadeusz Jabłoński wrócił do swojej bazy około godziny drugiej i wolno jechał długim podwórkiem, trzymając wbrew przepisom nogę na sprzęgle. Rozglądał się bacznie wzdłuż rzędu stojących samochodów, a w pewnym momencie zwrócił się do swego pomocnika:
- Gdzie go postawić?
- Tam - rzekł pomocnik, ryży chłopak o dobrodusznej twarzy. Wskazał ręką: - Za tym studiem. Jest miejsce.
- Tam zawsze stoi Boratyńszczak - rzekł Tadeusz. - Zastawię mu miejsce i będzie darł mordę, jak to on. Nie lubię się kłócić. Wszyscy tak wcześnie dziś pozjeżdżali... - Wypłat - rzekł krótko pomocnik.
- Racja - rzekł Tadeusz.
Przejechał jeszcze kilkanaście metrów, potem włączył lewarek na luz i zatrzymał samochód. Wyskoczył z kabiny; był wysokim, szczupłym chłopakiem; włosy miał jasne, krótko ostrzyżone, twarz banalną, bez specjalnego wyrazu, lecz dobrą i miłą.
- Postaw go koło ursusów - rzekł do pomocnika. Trzymał nogę na stopniu, rękę wciąż opierał na kierownicy; silnik pracował na wolnych obrotach i koło sterowe drżało jak zmarznięty pies.
Powiedział: - Przesmaruj tylko przeguby i płyń do chaty. Jakby towot nie chciał przechodzić, to wykręć kalamitki i przepchaj je drutem.
Nie ambaluj silnika. Trzymaj się.
Zdjął nogę ze stopnia i chciał odejść.
- Panie Tadziu - rzekł pomocnik. - No, jak tam?
- Z czym?
- Robimy coś?
- Nie mam czasu - rzekł Tadeusz. - Umówiłem się z kobitą, nie mogę przyjść na flicie. Innym razem.
- Jak pan chce - rzekł pomocnik. Na twarzy jego odbiło się rozczarowanie. Pokręcił głową i powtórzył: - Jak pan chce...
Włączył bieg ze zgrzytem i niewprawnie spuszczając pedał sprzęgła, odjechał. Tadeusz stał chwilę nieruchomo i patrzył za swym samochodem. Była to duża, wojskowa, amerykańska ciężarówka marki GMC „Banjo”. Warszawscy kierowcy nazywają te samochody „Dżems”. Są one duże i piękne, wygląd mają bojowy - odkryta kabina, daleko wysunięty, potężny zderzak zrobiony z grubej szyny, dziesięć kół, trzy dyferencjały; głos ich silników jest donośny i głęboki - taki głos mają potężne dzwony. Teraz mało tych samochodów znajduje się w eksploatacji, lecz w latach czterdzieści pięć - pięćdziesiąt „Dżems” był marzeniem każdego młodego kierowcy.
Tadeusz wsadził ręce do kieszeni i przeszedł do dyspozytorni. Oddając kontrolkę dyżurnemu dyspozytorowi, zapytał:
- Jest forsa?
- Owszem - powiedział dyspozytor, siwy tęgi mężczyzna o rozlanej twarzy; dyspozytorami są prawie zawsze starzy kierowcy, którzy stracili zdrowie na wozach, a nie mogąc rozstać się z zawodem, wypełniają kontrolki innych i opowiadają długie historie o defektach samo - chodów, na których jeździli.
- Ile tam jest? - zapytał Tadeusz.
- Starczy - powiedział dyspozytor wodząc grubym palcem po liście płacy. Zmrużył domyślnie oko i dodał: - Czuję, że popłyniesz pan dzisiaj jak gondola.
- Nic podobnego - rzekł Tadeusz. Przestępował z nogi na nogę, gdyż śpieszyło mu się bardzo. - Dzisiaj nie piję nic. Ile tam jest?
- Sześćset dwadzieścia cztery i trzydzieści groszy - powiedział dyspozytor mocując się z ołówkiem, okularami i olbrzymią płachtą papieru. - O, tu. Kwituj pan. Tadeusz przeliczył pieniądze i pokwitował. Oddał dyspozytorowi listę płacy ze śladami brudnych palców i po - wiedział:
- Do widzenia, panie Konopka. - Do poniedziałku. O której wyjazd?
- Szósta. Już pan lecisz? Co pan taki nerwowy? - Dyspozytor podniósł okulary na czoło. - Teraz te młodziaki takie nerwowe. Dawniej człowiek był stalowych nerw. Panie, nerwy to grunt. Pamiętam, w dwudziestym ósmym roku lecę z Piotrkowa do Częstochowy...
- Panie Konopka - rzekł ze wściekłością Tadeusz. - Ja mam cholernie ważną sprawę do załatwienia i ja pana... W tym momencie ze wszystkich głośników rozwieszonych na placu bazy rozległ się głos:
„Uwaga, uwaga! Dziś o godzinie szesnastej trzydzieści w sali świetlicy związkowej prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej wygłosi pogadankę pod tytułem „Jak i kiedy polecimy na księżyc”„. Wykład ilustrowany będzie przezroczami. Po prelekcji dyskusja. Powtarzam. Dziś o godzinie szesnastej trzydzieści...”
- Żeby można było papudze zamknąć ten pysk - powiedział ze złością dyspozytor. - Krzyczy, jakby się miał Żyd urodzić. Człowiek wypłaca, a ten o gwiazdach. Jak się pomylę, to kto za mnie będzie płacił? Tak czy nie, panie Tadziu?
- Znaczy się - powiedział ktoś z tyłu zamyślonym głosem - jest możliwość...
- Czego?
- Lecieć na gwiazdy.
- Tere, fere, kuku - leniwie i bez przekonania powie - dział Tadeusz. Odwrócił się powoli do mówiącego i nagle jego oczy stały się czujne i złe. - Czego ty chcesz, Zawadzki? - zapytał. Wyjął ręce z kieszeni i poczerwieniał. - Chodź - rzekł Zawadzki. Był to człowiek niski i krępy, twarz miał suchą i nerwową, oczy małe i bardzo jasne. - Czekałem na ciebie - powiedział patrząc na Tadeusza. - Zjechałem już dwie godziny temu i czekam na ciebie.
- Czego chcesz? - ochryple powtórzył Tadeusz. Jego ciemna twarz czerniała z chwili na chwilę; w przełyku czuł chłód dławiący, jak zwykle, kiedy przychodzi do zwady.
- Nie tutaj. Wyjdziemy, porozmawiamy. Szanowanie, panie Konopka.
- Szanowanie, panie Konopka - machinalnie powtórzył Tadeusz. Myślał o jednym: aby zachować zimny spokój, za wszelką cenę zimny spokój. Wyszli za bramę i kroczyli obok siebie w milczeniu: Tadeusz - jak napięta struna, Zawadzki - spokojny i chłodny; tylko baczny obserwator mógłby dostrzec, że na jego suchej twarzy nieco silniej zarysowały się błękitne żyłki.
- Pójdziemy na łączkę - rzekł Zawadzki po pewnym czasie. Tadeusz drgnął wyrwany z zamyślenia. - Na łączkę - powtórzył Zawadzki. - Najlepiej tam będzie pogadać. Szwagier zresztą czeka.
Tadeusz zaśmiał się nieprzyjemnie.
- Dwóch na jednego, co?
- Nie bądź głupi, Tadek - powiedział Zawadzki i spojrzał na niego z pogardą. Pokręcił głową. - To nie o to chodzi.
- A o co chodzi? - krzyknął Tadeusz. Znów wyjął ręce z kieszeni.
- Powiem ci - rzekł Zawadzki. - Chodź.
- Tylko niedługo.
- Ja z tobą romansować nie chcę.
Skręcili z ulicy i szli przez łączkę. Nie była to właściwie łączka, a pusty plac, rozciągający się tuż za terenem bazy. Pełno tu było potłuczonych butelek, puszek od konserw, pudełek po papierosach i wszelkich innych śmieci. Pod płotem, na kunsztownie ustawionych cegłach i kamieniach, siedzieli ludzie. Pito tęgo - to właśnie sobota, nie niedziela jest prawdziwie świętym dniem w życiu robotnika. Wrzeszczano i całowano się, wymyślano sobie i przekonywano się, ktoś śpiewał ochrypłym barytonem: „Nie zapomnę twoich oczu gorących...” Przy każdym prawie zakładzie pracy znajduje się taki ohydny plac zwany „łączką”.
- Tadek - krzyknął ktoś spod płotu. - Dołóż dychę i zrobimy coś. Panie Zawadzki, pozwól pan na moment... - Cholera - rzekł Zawadzki.
- Kiedy skończy... Tadeusz nie dosłyszał jego słów. „Uwaga, uwaga! - zaryczały głośniki. - Dziś o godzinie szesnastej trzydzieści w sali świetlicy związkowej prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej wygłosi odczyt pod tytułem „Jak i kiedy polecimy na księżyc”. Prelekcja ilustrowana będzie przezroczami. Po prelekcji dyskusja. Powtarzam. Dziś o godzinie szesnastej trzydzieści...”
- Czego chcesz? - zapytał Tadeusz, kiedy umilkły już głośniki.
- Powiem przecież. Usiądźmy tam.
Na trawie, przy samym końcu płotu, leżał jakiś mężczyzna. Podeszli do niego i usiedli na cegłach. Wtedy mężczyzna zerwał się; chwilę patrzył nieprzytomnie, przecierając oczy rękami, potem zapytał:
- Robimy flakon?
- Poczekaj, Rysiek - rzekł Zawadzki i mężczyzna położył się posłusznie; był mały i pękaty. Zawadzki patrzył na Tadeusza. - Wiem wszystko - powiedział po chwili.
Tadeusz milczał. Serce biło mu ciężko i boleśnie. Oblizał wargi i zapytał z trudem:
- Kiedy ci powiedziała?
- Dzisiaj.
- Sama?
- Nie biłem jej przecież.
- No i co?
- Róbcie, jak chcecie.
- Tak zrobimy - powiedział Tadeusz. Odzyskiwał już pewność siebie. Oparł się o płot i swobodnie wyciągnął długie nogi. - Nie masz żalu, Zawadzki?
- Nie - powiedział cicho tamten. Zerwał źdźbło trawy i począł je przeżuwać. Trawa była gorąca, pachniała słońcem i wydeptaną ziemią.
- Tadek - rzekł patrząc przed siebie pustymi oczyma. - Czy wy wiecie, co chcecie zrobić? - Ja się ciebie nie pytam o radę.
- Wiesz, co chcesz zrobić?
- Wiem, że ją kocham. I to jest wszystko, co mnie obchodzi. Ja wiem, że ty jesteś dobry człowiek, i mnie jest cholernie przykro, że to twoja żona. Nie mogę ci patrzyć w oczy. Ale zrozum: życie to jest życie. Nie ma dla mnie bez niej życia. Wolę się rąbnąć. A jak masz do mnie żal, to mów od razu, co tu długo rozmawiać.
- Tadek - powiedział Zawadzki patrząc w ziemię. - Mnie jest w życiu wszystko jedno. Ja już swoje przeszedłem i wrogowi tego nie życzę. Ale posłuchaj: weźmiesz mi kobietę z dzieckiem i co dalej?
- Będę z nią. Musi się ułożyć.
- Nie - powiedział Zawadzki. Zrywał trawę i rzucał ją; szwagier jego znów popadł w drzemkę. - Nie - powtórzył. - Życie się cholernie rzadko układa ludziom. Nic z tego nie wyjdzie. Ty masz mieszkanie, Tadek?
- Mieszkanie nie najważniejsze. Będziemy mieszkać w hotelu.
- Tak - powiedział Zawadzki - w hotelu. W hotelu, gdzie na jednej sali mieszka po pięć osób. W hotelu, gdzie po nocy wracają pijani z dziwkami; w hotelu, gdzie nie ma dnia bez awantury: w hotelu, gdzie nie będziecie się mogli pocałować bez dziesięciu świadków; w hotelu, gdzie będziecie tęsknić do siebie jak psy; w hotelu, gdzie będziecie się nocami spotykać na korytarzu; w hotelu, gdzie inni będą bez przerwy zaczepiać twoją kobietę... Będziecie mieszkać w hotelu, Tadek?
- Kochamy się. Dużo można wytrzymać. Czego mnie straszysz? Ja się życia nie boję - powiedział Tadeusz. Umilkł; spod całego płotu drażniąco dolatywały wrzaski. Na bliskiej bocznicy kolejowej zgrzytały przetaczane pociągi i piszczały trąbki manewrujących kolejarzy. Zawadzki patrzył w ziemię i twarzy jego Tadeusz nie widział. Szwagier ocknął się i zapytał:
- Robimy flakon?
Zawadzki przysunął się do Tadeusza; twarz miał spoconą.
- Ty mi nie mów, ile można wytrzymać - powiedział cicho. - Ja wytrzymałem więcej, niż myślisz. Byłem w obozie i widziałem takie rzeczy, o których dzieci będą się uczyć za sto lat. Ja cię nie biorę pod litość i nie mówię ci, że ta kobieta i to dziecko to dla mnie wszystko. Ja mam w dupie twoją litość. Ale ty tego nie wytrzymasz, Tadek. Jesteś młody chłopak, potrzebujesz żyć i zabawić się. A to już klops. Czas jest ciężki. Dostaniesz od niej dziesięć „Sportów” na dzień i dychę na wypłatę, żebyś mógł odpić flaszkę z kolegami na mahoniowym powietrzu. I nie będziesz mógł postawić kolegom kielicha, bo będziesz wiedział, że w domu czeka żona, że masz obce dziecko, na które musisz trochę dawać, że ona nie może pracować, bo jest uwiązana, i będzie ci cholernie, cholernie przykro. A pewnego dnia powiesz sobie: „Do cholery z tym wszystkim”. I pójdziesz w cug z kolegami, bo się zbuntujesz i powiesz: „Gdzie młodość! Gdzie użycie?” To twoje święte prawo i nikt do ciebie pretensji mieć nie może. A ona ci będzie robić wymówki, płakać i błagać, aż w końcu przyjdzie dzień, że popatrzysz na nią z nienawiścią; zobaczysz, że zbrzydła, postarzała się i wtedy, po raz pierwszy, niewinnie uderzysz moją żonę.
Umilkł; oglądał w zamyśleniu swoje ręce pokancerowane i poprzeżerane smarami. W ciąż zgrzytały pociągi. Pod płotem zawodziło już wielu solistów; wśród nich siłą głosu wyróżniał się jeden śpiewający tango „Czy pamiętasz, moja ukochana?” Warczały ostatnie zjeżdżające do bazy samochody. Słońce zbiegło już poza domy miasta, dachy były złote i czerwone, cienie - fioletowe i długie. Rozsypane po placu stłuczone butelki i puszki od konserw lśniły jak diamenty. Nagrzana ziemia pachniała anemiczną wilgocią. Wiatr był lekki i suchy; pachniał wapnem, smołą i mokrym piachem - budowano tu nie - daleko wielkie osiedle. Na ciemniejącym niebie stygły w słońcu czerwone mury. Szwagier Zawadzkiego pod - niósł się i zapytał:
- Robimy flakon?
Nie zdążyli mu odpowiedzieć. W ciszy spokojnego przedwieczoru rozległ się potężny głos. „Uwaga, uwaga! - ryczały głośniki. - Dziś o godzinie szesnastej trzydzieści w świetlicy związkowej prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej wygłosi pogadankę pod tytułem „Jak i kiedy polecimy na księżyc”. Wykład ilustrowany będzie przezroczami. Po prelekcji dyskusja. Powtarzam. Dziś o godzinie szesnastej trzydzieści...”
- Dorzućcie dychę - powiedział szwagier, kiedy zapanowała znów cisza - i zrobimy flakon. - Wziął pieniądze i odszedł.
- Ja tego nie wytrzymam - powiedział z rozpaczą Tadeusz. - Nigdy nic miałem nikogo, ani matki, ani kumpli... Zawsze wierzyłem w miłość.
Nie wiem, jak będę mógł żyć bez niej. Jak? Po co? - Spojrzał na Zawadzkiego przekrwionymi oczyma. - Ty teraz po - wiesz, że jestem młody i znajdę sobie sto innych, tak? Powiesz mi czy nie? Mów! - krzyknął. - Mów! Dlaczego nie mówisz?
- Rany jedynego Boga! - powiedział Zawadzki. Wskazał ręką przed siebie i zatoczył nią koło. - Ile czasu będą jeszcze te łączki, te ludzie pod płotem, te hotele, te składki na flaszkę po pięć złotych, te tablice bumelantów, tłok w tramwajach, te kolejki po masło? Ile jeszcze czasu zakochani nie będą mieli gdzie mieszkać, ile czasu jeszcze ludzie będą rozchodzić się z sobą, bo mieszkanie, pranie, sraty - taty? Gdyby nie to, że wiem, jak było przedtem, pomyślałbym, że znalazłem się w piekle. Nie wierzę w inne piekło, ale jeśli nawet jest coś takiego, to te flaszki, te faceci pod płotem, te kolejki po mięso, dziewczyny w hotelach - to jest gorszym piekłem.
Tadeusz podniósł głowę. Miażdżył trawę obcasem. l teraz dopiero jasno zrozumiał, że jego miłość, jego pragnienia i najświętsze słowa przepadają nie przez zdradę, rozłąkę czy śmierć, lecz przez te wszystkie małe, uprzykrzone i nędzne sprawy, o których mówił tamten człowiek.
- Chryste! - wybełkotał ochryple. - Chryste... Czerwona mgła przesłoniła mu oczy. Wyprostował się i rozejrzał nieprzytomnie. Potem począł biec przed siebie. Potykał się o pudełka od konserw, przebiegał po zaimprowizowanych naprędce stolikach, rozbijając ludziom butelki, miażdżąc ogórki, śledzie, bułki i kiszoną kapustę, przewracał się, wstawał i biegł dalej. Kiedy usłyszał rozwścieczone wrzaski i zrozumiał, że gonią go ludzie - skręcił gwałtownie; biegł w stronę bocznicy kolejowej, tam gdzie wciąż przetaczano pociągi. Dopadł wreszcie toru i zobaczył, że nadjeżdża akurat pusta lokomotywa. „To wszystko nieprawda! - pomyślał. - To nieprawda!” Ludzie już nadbiegali; zdawało mu się, że czuje na karku ich gorące oddechy. Wyprężył się jak kot i chciał rzucić się pod koła, lecz wtedy ktoś z nadludzką siłą krzyknął: „Uwaga!” Tadeusz machinalnie zatrzymał się - lokomotywa przejechała, dojrzał jeszcze spoconą twarz maszynisty. „Uwaga! - mówił głos. - Dziś o godzi - nie szesnastej trzydzieści prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej wygłosi pogadankę pod tytułem „Kiedy i jak polecimy na księżyc”. Po prelekcji...” Nie usłyszał już nic więcej, gdyż w tym momencie dopadli i powalili go ludzie.

Index

 
www.pseudology.org