1966
Marek Hłasko - Ěŕđĺę Őëŕńęî
Sowa, córka piekarza
Staliśmy na środku korytarza, a ta dziewczyna płakała. Musia¬łem wyjąć chusteczkę i otrzeć jej oczy; oczywiście starłem jej przy tym szminkę i wyglądała o wiele gorzej.
- Proszę nie płakać - powiedziałem. - To i tak nie pomoże. Jest pani przecież siostrą i powinna pani o tym wiedzieć najlepiej. - Pan musi na siebie uważać - powiedziała.
- To także nie pomoże.
Korytarzem przeszło dwóch pielęgniarzy pchając wózek w kie¬runku sali operacyjnej, a ja dojrzałem przerażoną twarz tego, któ¬rego miano operować. Patrzyłem przez chwilę na jego bose stopy wystające spod prześcieradła; potem oni wszyscy zniknęli za za¬krętem korytarza. Nic obyło się bez tego, aby me zaczepili bosy¬mi nogami pacjenta o mur; teraz wszyscy mówili podniesionymi głosami, ale nie widziałem ich już.
- Powinno się ich usypiać w pokoju - powiedziałem. - To chyba wcale nie jest trudne. Dlaczego tego nie robicie? Nie wi¬działby wtedy zakrwawionych chirurgów i tych wszystkich in¬strumentów.
- Muszę już iść - powiedziała.
- Chciałbym panią zobaczyć kiedyś bez tego kitla - powie¬działem. - I z pluszowym niedźwiedziem na ręku.
Nie uśmiechnęła się; płakała w dalszym ciągu; objąłem ją i po¬całowałem w policzek.
- Będę panią pamiętać - powiedziałem. - Była pani dobra dla mnie. Ale teraz proszę przestać płakać. Jeszcze się pani mnós¬two napłacze. A w ogóle wybrała pani zły zawód.
Proszę na siebie uważać.
- Dobrze. Będę uważać.
Wziąłem walizkę i wyszedłem. Wprost ze szpitala pojechałem do redakcji, w której pracowałem. Walizkę zostawiłem w koryta¬rzu; poszedłem do swego pokoju i napisałem prośbę o zwolnienie z pracy. Potem przeszedłem do Sekretariatu naczelnego redaktora I podałem moją prośbę sekretarce.
- Dasz to staremu po zebraniu - powiedziałem. - Co to jest?
- A co ty myślisz? Sprawozdanie superintendenta szkółki nie¬dzielnej
Nie odpowiedziała. Schowała moje podanie cło szuflady, a po¬tem popatrzyła na mnie.
- I co ty im powiesz na zebraniu? - Zapytała. - To zależy, o co będą mnie pytać.
- Będą się - pytać, dlaczego Barbara i Jan nie żyją.
- Nie żyją dlatego, ponieważ otworzyli gaz w pokoju, w któ¬rym spali, a okna uprzednio wkleili papierem - powiedziałem. - Wobec tego będą cię pytać, dlaczego otworzyli gaz.
- Dziwne pytanie - powiedziałem. - Przyjdź najlepiej na to zebranie. Nic będę o tym musiał mówić dwa razy. Przeszedłem do drugiego pokoju, gdzie czekał już naczelny redaktor i kierownicy poszczególnych sekcji. Kiedy wszedłem, nie powiedzieli nic; wziąłem krzesło i usiadłem obok okna, które było uchylone. Przez chwilę nikt nic mówił nic; otworzyłem okno nie¬co szerzej i poczułem się lepiej.
- Masz coś do powiedzenia, Grzegorzu? - zapytał naczelny redaktor.
- Nic - powiedziałem. - Myślałem, że to wy macie coś do powiedzenia jeśli zwołujecie zebranie w mojej sprawie.
- Wiesz przecież, o co nam chodzi.
- Wiem. Usiłujecie zwalić na mnie winę za to, że tych dwoje popełniło samobójstwo. Nie mam w tej sprawie nic do powiedze¬nia. To zresztą nie powinno leżeć w waszej kompetencji. „To spra¬wa Gazowni Miejskiej. Jeśli zwrócą się do mnie, zapłacę rachunek za gaz, który oni zużyli. Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską.
- Proszę?
Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską - po¬wiedziałem. - Poznaję po zapachu. Moja matka zawsze to goto¬wała...
- Ja chcę mówić o Janie i Barbarze - powiedział naczelny redaktor.
- Mnie to się także nie podoba - powiedziałem. - Zawsze byłem przeciwny samobójstwu w literaturze. Owszem, w bardzo rzadkich wypadkach to jest prawdopodobne. Ale komu udają się takie opowiadania? Nie ma potrzeby o tym mówić. - Podszed¬łem do okna i otworzyłem je na oścież. - Nie ma nawet potrzeby rozwalania fasad tych domów - powiedziałem. - I tak wiadomo, jak ci ludzie żyją. A jednak każdy z nich chce żyć i miewają na pewno jakieś chwile radości. Mnie się to też nie podoba że Jan i Barbara ostudzili się razem. Powinni żyć dalej i nienawidzić się. To by było o wiele lepsze z punktu widzenia opowiadania. Po¬winni i żyć i pamiętać o tym, co zrobiła Barbara. Chryste, to było¬by bez porównania lepsze.
- Nie mówimy o opowiadaniu - powiedział naczelny redak¬tor. - Oczywiście to nasza omyłka, iż zamieściliśmy to świń¬stwo. Ale mówimy o fakcie. O tym, że Barbara i Jan nie żyją, a ty jesteś przyczyną ich śmierci.
- Byłbym szczęśliwy, gdyby tak było - powiedziałem. - Nie należy mnie jednak przeceniać. Nie żyją dlatego, że nie chcieli żyć z ludźmi takimi jak ty i ja. To wszystko.
- Nie. To nie jest wszystko.
- Nic ma mowy o tym, abyście mnie mogli posadzić do wię¬zienia - powiedziałem. - Owszem, napisałem to opowiadanie, które wy wydrukowaliście. Owszem, żyłem z Barbarą, kiedy Jan był w szpitalu, ale Jan był w szpitalu dlatego, że posadzili go naj¬pierw za zbrodnie, których nic popełnił. Po czym Jan wrócił, ujrzał straszliwą prawdę i kres, prawda? Tak to się zawsze mówi w takich wypadkach. Kres. Cisza. Ciemność. Tak można bez końca. Nie uda wam się z tego zrobić sprawy karnej. I nie opłaca się wam. Jestem po dwóch zawałach serca i wróciłem ze szpitala przed godziną. I raz jeszcze powtarzam: nic moja wina. Zawsze uważałem, że samobójstwo w literaturze to rzecz ryzykowna. Jest o wiele silniej, jeśli człowieka zostawia się samego i wplątanego we własne nieszczęście. Zawsze tak radziłem wszystkim młodym pisarzom.
- A co powiesz o tych listach, które dyktowałeś Barbarze? - powiedział naczelny redaktor. - O tych listach, które pisała do męża pod twoje dyktando?
- Barbara była idiotką. Nie potrafiła sklecić ani jednego listu sama. Dyktowałem jej, to prawda. No i co z tego? Czyż to jest powód do samobójstwa? To przecież rasowa komedia: mąż zdy¬chający w szpitalu, ja leżę z nią w łóżku i dyktuję jej list do jej męża, w którym ona mu opisuje i przypomina to, co czuła w chwili, kiedy on ją rżnął po raz pierwszy.
- Tu są kobiety na sali - powiedział ktoś. Przyjrzałem mu się; był to chudy i niemłody już człowiek prowadzący u nas dział satyry,
- Świetnie, że się pan odezwał - powiedziałem. - Pan jest przecież kierownikiem działu satyry. Pan musi przyznać, że ta sy¬tuacja jest równie zabawna jak i obrzydliwa. To jest sytuacja z farsy. Często myślę nad tym, że tragedię podejrzanie łatwo zamienić można w farsę. Nie mówię w tym wypadku o dramacie. Użyłem specjalnie słowa „tragedia”.
- To ohydne, co zrobiłeś - powiedziała jakaś kobieta.
- Ja wiem - powiedziałem. - Ale ja jestem przecież jednym z was. - Podszedłem do drzwi; tam zatrzymałem się jeszcze i powiedziałem do naczelnego redaktora: - Złożyłem podanie o zwolnienie. Jest u twojej sekretarki.
- To nie będzie potrzebne - powiedział. - Jesteś zwolniony karnie z trzydziestego drugiego paragrafu.
- I cóż to jest trzydziesty drugi paragraf? - W twoim wypadku: brak moralności.
- I wy do mnie mówicie o moralności? - powiedziałem. ¬Szkoda, że nie znacie słów pewnego starego Amerykanina, który powiedział, że osiągnięcie można mierzyć tylko rozmiarem klęski, jaką poniósł człowiek w stosunku do zamierzenia. Jeśli więc wie¬rzyć jego słowom, nie poniesiecie nigdy żadnej klęski. Obiecywa¬liście ludziom wolność, braterstwo, chleb i wszystko, co było możliwe do obiecania. Lecz kto obiecuje wszystko, nie dotrzymu¬je niczego. Tak więc jesteście w porządku. Dopóki nie mówicie o moralności.
- Czy to, co powiedziałeś, ma być rozumiane jako krytyka naszej linii partyjnej? - zapytał naczelny redaktor.
- A nawet gdyby tak było - powiedziałem. - Czy opłaca ci się donieść na kogoś, kto jest już po dwóch zawałach serca?
- Jesteś zwolniony karnie. Złożymy również wniosek o ode¬branie ci legitymacji dziennikarskiej. Niech ci nie przyjdzie ocho¬ta przyjść tu kiedykolwiek.
Wyszedłem; wziąłem swoją stojącą w korytarzu walizkę i po szedłem schodami w dół. I tak skończyła się moja praca w redakcji pisma, którego nigdy nie czytałem.
Razem z pracą straciłem mieszkanie. Postanowiłem wyjechać do Wrocławia, gdzie miałem nie cierpiącą mnie ciotkę; liczyłem więc na to, iż odstąpi mi pokój, potrzebny do mej pracy, gdyż postanowiłem napisać książkę. Obszedłem więc wszystkich znajomych i ile tylko się dało, pożyczyłem pieniędzy; po czym spa¬kowałem walizkę i wyruszyłem na dworzec. Pociąg do Wrocławia odchodził o godzinie dziesiątej wieczór; aby znaleźć miejsce siedzące, przyszedłem o trzy kwadranse wcześniej i zająłem pusty przedział. Usiadłem przy oknie i zacząłem czytać Przegląd Sportowy. Po pięciu minutach wszedł do przedziału jakiś mężczyzna.
- Czy to miejsce jest wolne? - zapytał. - Cały przedział jest wolny.
- A miejsce przy oknie?
- Nie. Trzymam tam moje nogi.
Patrzył chwilę na mnie, po czym kopnięciem zrzucił moje nogi z ławki i usiadł.
- Dobry wieczór panu - powiedział.
- Dobry wieczór - powiedziałem i przyjrzawszy mu się dob¬rze, pomyślałem, iż nie czuję do niego sympatii; miał obrzękłą twarz o niezdrowej cerze, rzadkie włosy i ani jednego zęba. Wy¬glądał na pijaka, a ja nie lubiłem towarzystwa pijaków.
- Jedzie pan do Wrocławia? - zapytał. - Tak.
- Żeby tak znaleźć konduktora i dać mu ze sto złotych, toby mógł zamknąć przedział i można by trochę wyciągnąć się i po¬spać. Potem napcha się tu ludzi i nie zmrużymy oka.
- Pan cła pięćdziesiąt i ja pięćdziesiąt. - Dobrze.
Wyszedłem na korytarz i odnalazłszy konduktora, w słowach pełnych szlachetnej prostoty zaproponowałem mu łapówkę. Konduktor milczał długo: nie wyglądał co prawda na pijaka. ale za to ledwo trzymał się na nogach i proces myślenia wydawał się na razie rzeczą dla niego nieosiągalną. Wreszcie wyciągnął rękę i powiedział:
- Ze mną do zgody jak do wody.
Zamknął przedział, nalepił na szybie kartkę: zarezerwowane dla wojska. Po czym odszedł powiedziawszy, iż musi zgasić światło, więc nie mogłem czytać. Włożyłem gazetę do walizki i wyciągnąłem się na ławce, a mój towarzysz uczynił to samo.
- Był pan w Warszawie w czasie mistrzostw bokserskich Europy? - zapytał.
- Byłem.
- I jak tam poszło?
- Zdobyliśmy siedem medali.
- Ale jak chłopcy naprawdę się bili? - :Nie czytał pan o tym w gazetach? - Nie czytałem gazet przez siedem lat.
- Bili się dobrze, :tle ja nie lubię polskiej szkoły boksu. Może to i dobre, ale nic jeden raz. Myślę, że z czasem nasi, boks zamieni się w balet. .A bokser... should be a fighter.
Przez chwilę nie mówiliśmy do siebie; na korytarzu zaczęło się już piekło i pomyślałem, że tak czy inaczej czeka mnie bezsenna noc i niepotrzebnie daliśmy konduktorowi pieniądze.
- Zna pan angielski? - zapytał mój towarzysz. - Mogę czytać, a o to mi właśnie chodziło.
- Gdzie się pan nauczył?
- Nie pamiętam. Gdzieś, po pijanemu. Może zresztą jakoś inaczej. To bez znaczenia.
- I ja także znam angielski.
- Miał pan angielską guwernantkę? - Byłem w czasie wojny w Anglii. - lotnik?
- Tak.
- To dlaczego nie czytał pan polskich gazet - powiedziałem. - W raca pan teraz z Anglii?
- Wróciłem już dawno.
- Dlaczego nie czyta pan gazet? Ja także rzadko czytam gazety, ale sport to co innego. Nie czytał pan nawet Przeglądu Sportowego?
- Nie.
- Przegląd Sportowy jest całkiem dobrym pismem. Oni wpadli teraz w euforię po tym, jak złapaliśmy tych siedem medali, ale za jakiś czas znów zaczną pisać normalnie. Mają dobrych reporterów.
Nic nie powiedział. Leżałem na twardej ławce i myślałem o tych mistrzostwach. Wolałbym, abyśmy zamiast siedmiu medali złapali tylko cztery, ale żeby nasi chłopcy byli bardziej agresywni i żeby przestali poruszać się tak pięknie.
- Czy ma pan zapałki? - Mam - powiedziałem. - Może pan zapalić jedną?
Zapaliłem zapałkę i wyciągnąłem ku niemu myśląc, iż chce za¬palić papierosa, i położyłem paczkę zapałek na stoliku między nami. Ale on nie zapalił papierosa; podniósł się na ławce i popatrzył na mnie, a potem zapałka zgasła, a on położył się z po¬wrotem.
- Nie ma pan papierosów? - zapytałem. - Nie palę - powiedział.
- Po co pan mi kazał zapalić zapałkę?
- Chciałem się przyjrzeć panu lepiej. Pan mi przypomina ko¬goś. Kolegę z pułku. Kredy tu wszedłem i popatrzyłem na pana, pomyślałem, że to złudzenie. Potem konduktor wyłączył światło, a ja cały czas myślę: a gdyby, tak jeszcze raz spojrzeć na Jego twarz? Tamten człowiek już me żyje. I to zawsze dziwi, jak ktoś umiera, a potem spotyka się kogoś podobnego. To głupie. Prze¬praszam pana.
- Nie przejmowałbym się tym na pańskim miejscu. Zawsze jestem do kogoś podobny. Albo do kogoś, kto umarł, albo do kogoś, kto pożyczył pieniądze i zapomniał oddać. Czasem do narzeczonego, który zmyl się w dzień ślubu od ołtarza i oczywiś¬cie z inną kobietą. Przyzwyczaiłem się.
- Może pan zapalić jeszcze jedną?
- Nie. Przyjemne to w końcu nie jest.
- Może napijemy się wódki? Mam ze sobą butelkę.
- Właśnie przysiągłem sobie, że nie będę już pić alkoholu ¬powiedziałem. - Postanowiłem odrodzić się moralnie.
- Rozumiem. Kiedy składał pan śluby? - Dwa dni temu.
- No, to już fan może. - I ja tak myślę.
Podał mi butelkę i pociągnąłem łyk; wódka była nieco ciepła, ale dałem temu radę. Wreszcie skończyłem i podałem mu butelkę, a on pił przez chwilę i słyszałem pracę jego krtani.
- Siedem lat me piłem - powiedział.
- I co jeszcze? Pewnie przez siedem lat unikał pan kobiet? - To nie było trudne.
- Pan nie czytał gazet przez siedem lat, pan nie pił przez sie¬dem lat, pan gardził kobietami - więc gdzie pan był? Zabłądził pan w czasie górskiej wycieczki?
- Byłem skazany na śmierć i czekałem na wykonanie wyroku - powiedział. - Tydzień temu mnie zwolnili. Ot tak, bez słowa. Powiedzieli, że stała się pomyłka. Powiedzieli, że nasza młoda lu¬dowa sprawiedliwość popełniła omyłkę i zapytali, czy mogę im to wybaczyć w imię lepszego jutra?
- A co pan powiedział?
- A co pan by powiedział?
- Powiedziałbym, że oczywiście. I że w ogóle było mi bardzo przyjemnie.
- Tak zrobiłem.
- Teraz wielu zwalniają. Ciągle się to słyszy.
- Ale wielu ludzi już nie wróci - powiedział. - Jeśli się tyle lat czekało na śmierć, to gdzie można potem wrócić? Ja czekałem przez siedem lat. Kiedy ktoś szedł korytarzem, myślałem, że idą właśnie po mnie. Nie wyprowadzali nas na spacery i nie można buło nawet pukać w ścianę, bo skazanych na śmierć rozsadzają tak, aby nie mogli się między sobą porozumiewać. Gazet też nie dawali, chociaż często prosiłem. Nie mogłem wiedzieć, jak nasi wypadli w boksie.
- Bili się dobrze. Ale mnie się zdaje, że polski boks stał się zbyt defensywny. To jest może i mądre, ale ja wolę prawdziwy boks, gdzie chodzi o knock - out.
- A jak u nas w ciężkich wagach?
- To nasze nieszczęście. Nigdy nie mieliśmy dobrych ciężkich. - Jakie najlepsze?
- Lekka i średnia.
- Widział pan wszystkie walki?
- Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. Finały wypadły dobrze. Rosjanie nie dali rady. Mieli jednego dobrego boksera. W średniej też był jeden dobry, ale w finałach przegrał.
- Na punkty?
- Tak. W finałach nie było ani jednego KO. W ogóle za dużo tańczyli.
Konduktor wszedł nagle do przedziału.
- Proszę panów, tu jest jedna kobieta w ciąży. Już od dwóch godzin stoi na korytarzu i nikt nie chce ustąpić jej miejsca. W siódmym miesiącu. Ja myślałem...
- Źle pan myślał - powiedział mój towarzysz. - Pan dostał forsę, a my chcemy zostać sami. Zamknij pan drzwi z tamtej strony.
Konduktor wyszedł; słyszałem, jak tłumaczył ludziom stojącym w korytarzu, iż przedział zarezerwowany jest dla wojska i nic na to poradzić nie można. Słyszałem także słaby i zrozpaczony głos kobiety i myślałem o tym, czy miałem rację mówiąc, iż polska szkoła boksu jest zbyt defensywna. Może byłem zbyt surowy, lecz lubiłem bokserów o silnym ciosie i idących naprzód, a ci, których widziałem w czasie mistrzostw, zbyt przypominali mi znajomych pederastów z baletu.
Mój towarzysz powiedział coś do mnie, lecz nie zrozumiałem go, a w ogóle ciężko było mi zrozumieć, o czym mówi.
- Przepraszam - powiedziałem. - Nie zrozumiałem pana. - To przez zęby.
- Co przez zęby?
- Nie mam zębów, dlatego tak niewyraźnie mówię - powie¬dział. Milczał chwilę, po czym rzekł: - Pan ma rację. W ciężkich wagach nie mieliśmy nigdy nic do powiedzenia. A zęby wybili mi w śledztwie.
- Bardzo bili?
- Z początku. Potem, jak się już przyznałem, dali spokój. - Do czego się pan przyznał?
- Do wszystkiego, czego chcieli. I tak wiedziałem, że mnie zgaszą. A tak przynajmniej przestali bić. Chce pan jeszcze łyk? - Proszę.
Znów pociągnąłem łyk wódki ciepłej i słodkiej, i w ciemności podałem mu butelkę, a byliśmy chyba .już w połowie drogi do Wrocławia. Słyszałem ludzi stłoczonych w korytarzu; wszyscy przeklinali brak miejsca, a ktoś, pewnie pijany, śpiewał, i głos jego silnie brzmiał i pewnie; on jeden nie przejmował się tłokiem i znał tyle piosenek. A teraz śpiewał o lotnikach, którzy w deszczowy dzień, nie mając nic do roboty, siedzą za stołem i piją.
- Trudno powiedzieć co robić w taki wieczór - powiedział mój towarzysz. - Ale jeśli oni muszą jutro rano startować? Chryste Panie.
- Nie w tym rzecz. Piosenka jest dobra.
- Rosjanie mają dużo dobrych piosenek. Pamięta pan tę pio¬senkę o facecie, który zaprosił dziewczynę na wino i cały czas prosi ją, aby wybaczyła, iż wino jest kiepskie, ale nie ma pieniędzy na lepsze?
- Nie ma człowieka, który by nie rozumiał lepiej ode mnie ¬powiedziałem. - Na tym całym pierdolonym świecie.
- I ja go też rozumiem.
- Nie tak dobrze jak ja. Pan przecież nie pił przez siedem lat. - Racja. Były jakieś dobre filmy ostatnio?
- Rzadko chodzę do kina. Dobrych filmów chyba nie było. - Nie mogę przypomnieć sobie, jaki film widziałem ostatnio - powiedział. - To było chyba osiem lat temu. To taki film o Irlandczyku, który walczył przeciw Anglikom. Ale jak się ten człowiek nazywał?
- Marszałek Żukow?
- Ja myślałem, iż to Rosjanin.
- On też tak myśli. Ale pewnego dnia linia partii się zmieni i może się okazać, iż urodził się w Dublinie i tam, już w latach młodzieńczych, wstąpił do kompartii.
- Przypomniałem sobie. Johnny McQuinn. Widział pan? - Nie pamiętam.
- Z czego pan żyje?
- Pracowałem w redakcji. Wywalili mnie. - Przykro mi.
- Nie powinno panu być przykro. Zawsze mnie wywalają. - I co teraz będzie?
- Wystarczy mi pieniędzy na trzy miesiące. Nie wiem, co bę¬dzie później.
- Mam we Wrocławiu kolegę z pułku. On prowadzi teraz, zdaje się, prywatny garaż czy też mały warsztat. Gdyby panu było ciężko, proszę iść do niego. Pomoże, jeśli tylko będzie mógł. - Jak on się nazywa?
- Samsonow. Kapitan. Rosyjskie nazwisko, on pochodzi gdzieś z tamtych stron. Odważny człowiek. Nie wiem, gdzie mieszka, ale proszę się zapytać byle jakiego taksówkarza.
- I mam powiedzieć, że od kogo przychodzę? - Ode mnie, rzecz jasna.
- Ale ja, rzecz jasna, nie znam pańskiego nazwiska. Nie przedstawiliśmy się sobie wzajemnie.
- I nie trzeba. Proszę powiedzieć, iż przychodzi pan z polece¬nia tego kolegi z eskadry, który miał siedem strąceń. On już bę¬dzie wiedzieć.
- Zestrzelił pan siedmiu?
- Może nawet dziewięciu, ale dwóch mi nie zaliczyli, bo ka¬mera nie była w porządku. Ale myślę, że tamte dwa też były moje. W czasie bitwy o Anglię.
- A w trzydziestym dziewiątym? - Jednego. Potem ja dostałem.
- Kto był najlepszym myśliwcem drugiej światówki?
- Tego nie dowiemy się nigdy. Niemcy fałszowali dane i Ros¬janie też. A o naszych po wojnie nie wolno było mówić, bo walczyli w Anglii. Myślę, że Niemcy mieli dobrych. Jak się nazywał ich najlepszy?
- Marseille.
- Nie. Był jeszcze lepszy. - Pułkownik Galant?
- Właśnie.
- Kto go zestrzelił? - Nie wiem.
- A kto zestrzelił Marseille?
- Nikt go nie zestrzelił. Miał defekt silnika. Zresztą tego też nie można wiedzieć na pewno. Może Niemcom chodziło o to, aby stworzyć legendę, że Marseille zginął niepokonany. Podobno na¬wet Kanadyjczycy zrzucili wieńce na wrak jego samolotu. Z tego jednak, co słyszałem, zatarł mu się silnik.
- Dlaczego nie skakał?
- Leciał za nisko i nie mógł już poderwać nosa. Był po prostu zbyt dobrym lotnikiem, aby wierzyć, że uda mu się skok. Czasa¬mi nie warto być dobrym.
Pomyślałem sobie, iż teraz powie mi, że wtedy, kiedy jest się dobrym, to ciężej umierać i dowiem się czegoś, o czym nie pomyś¬lałem nigdy wcześniej, ale nie powiedział niczego. Nie widziałem jego twarzy i nie mogłem przypomnieć sobie, jak wygląda, a wie¬działem tylko, iż wygląda jak oni wszyscy; ci, których zapomnieli zabić i którzy wracali teraz do domów. Spotykałem już wielu ta¬kich jak on; o obrzękłych twarzach, rzadkich włosach i bezzębnych
Wyglądali niby stare i chore małpy.
- Przeżył pan - powiedziałem. - To najważniejsze. - Co.
- Życie. Tak mówią. Ja nie wiem. Ale przecież nawet mądrzy tak mówią.
- A pan tak nie myśli?
- Nie - powiedziałem. - Ale ja jestem tchórzem. Gdyby było inaczej...
- Nie wygłupiaj się pan.
- Raz miałem już nabity rewolwer w ręku. Wtedy zrozumia¬łem, że to nie dla mnie. Nie dałem rady. I nigdy me dam.
- Nie przejmuj się pan - powiedział. - Ja też boję się śmier¬ci. Wiem tylko jedną rzecz o ludziach: nie warto bać się tych, którzy nie boją się śmierci.
- Pan to przeczytał w kalendarzu?
- Nie pamiętam. Nie czytałem przecież przez tyle lat.
- Nie boję się śmierci - powiedziałem. - Boję się tylko um¬rzeć. To są dwie różne rzeczy i tego nie wolno mieszać.
- Pan mi to właśnie wyjaśnił. Pan lubi mówić o sobie. - Pan też.
- Nie. Ja tylko dlatego z panem mówię, że przez siedem lat, pan rozumie. Zresztą możemy nie mówić. Mnie wszystko jedno. - Jeśli o norie chodzi, będzie to strata najmniej bolesna ze wszystkich - powiedziałem. - Spróbuj pan spać.
Odwróciłem się i próbowałem zasnąć, ale nie udało mi się; ci na korytarzu krzyczeli zbyt głośno. I myślałem o tym, jak zeszłej wiosny szedłem przez sad pełen białych drzew jabłoni i czereśni, a Barbara szła za mną i mówiła przez cały czas o tym, iż zmarnowałem jej życie, a jej chory mąż czekał na nią w szpitalu, a ja idąc pod białymi drzewami o nim myślałem, a to było w takim małym mieście leżącym nad Wisłą, gdzie rankiem wychodziłem na targ, aby kupować od chłopów, którzy towary swoje wieźli przez noc i któ¬rych oczy czerwone były z braku snu; i pamiętam zapach rozkwitających drzew, mokrej sierści i alkoholu, a teraz wiedziałem, że nie zobaczy nigdy tego miasta, grubych korci i białych drzew, ale mogłem jeszcze o tym myśleć. Mogłem tylko tyle; i mogłem jeszcze myś¬leć o tym, że niczego mi nie żal. Szkoda mi było lata, które zwarzą wkrótce chłody, i szkoda mi było tych białych drzew, ale to już naprawdę wszystko.
- Śpi pan?
- Nie mogę usnąć - powiedziałem. - Niepotrzebnie posma¬rowaliśmy konduktora.
- Opowiadano mi jedną historię - powiedział. - Teraz, jak wyszedłem z więzienia. O jednym więźniu, który był skazany na śmierć za zbrodnie polityczne. Był skazany niewinnie. Tego wi꬟nia wziął do siebie oficer specjalny...
- Kto to jest?
- W więzieniu więźniami rządzi tak zwany oficer specjalny z policji politycznej. On jest prawdziwym panem więzienia. Oficer specjalny może więźnia przedstawić do amnestii, ale może także postarać się, aby przedłużyli mu wyrok. Więc ten oficer specjalny wezwał do siebie skazanego na śmierć więźnia, który czuł się nie¬winnym, i powiedział mu: „Dzisiaj zostanie wykonana egzekucja na szpiegu. W naszej ludowej sprawiedliwości nie powinno być kaca, ponieważ zlikwidowanie wroga ludu jest obowiązkiem każ¬dego. Jeśli zgodzicie się wykonać egzekucję, to będzie dla mnie jasne, że zrozumieliście błędy, które popełniliście w przeszłości, i przedstawię was do amnestii. Może zamienią wam karę śmierci na dożywocie, może tylko na piętnaście łat; potem będzie następ¬na amnestia i być może pożyjecie jeszcze trochę na wolności. - I co zrobił ten więzień?
- Powiem panu. Ale proszę pamiętać, w jakiej on był sytuacji. Był człowiekiem zupełnie niewinnym i słusznie miał prawo uważać się za niewinnego. Prezydent odrzucił prośbę tamtego więźnia o łaskę, tak, że wyrok był już zatwierdzony i musiał być wykona¬ny. Jeśli więc nie on, to zrobi to kto inny. Może ktoś, kto istotnie jest czegoś winien, i ocali w ten sposób swoje życie, będąc winnym.
- Zimne równanie - powiedziałem. - Zabijać, aby żyć? I tym chce mnie pan zabawiać w czasie bezsennej nocy? Mnóstwo takich anegdot już - słyszałem.
- Był przecież człowiekiem niewinnym. A tamtego już nic nie mogło ocalić, gdyż prezydent odrzucił, jego prośbę o łaskę. Był już tak czy owak martwy. A ten drugi więzień mógł uratować swoje życie. Raz jeszcze powtarzam, że był zupełnie niewinny.
- A ja raz jeszcze powtarzam, że mnóstwo tego rodzaju anegdot w życiu słyszałem - rzekłem. - Nie od rzeczy będzie dodać, Kanał Białomorski zbudowany został przez opowiadaczy takich właśnie anegdot.
- Pan pił moją wódkę.
- Dobrze. Więc co zrobił ten niewinny z tamtym winnym? Moja chora małpa zamilkła nagle. Zamilkł był, gdyż musiał; nawet w ciągu tych siedmiu lat spędzonych w więzieniu nie za¬pomniał, że ludzie występujący w filmach milkną, kiedy zadaje im decydujące pytanie, i wpatrują się ponuro w złotą szczękę re¬żysera. Myślałem, że moja chora małpa była teraz gościem, który nazywał się Humphrey Bogart; tak myślałem, ponieważ i ja sam często bywałem Bogartem. Bogie zawsze milczał, trzymając owło¬sioną łapę na szklance pełnej whisky, a uśmiechał się tylko wtedy, kiedy widział wycelowany w siebie rewolwer.
- Strzelaj - powiedziałem. - Oddasz mi tylko przysługę. - Proszę?
- Bogie tak zawsze mówił - powiedziałem. - I wtedy pod¬nosił szklankę do ust, a nigger siedzący przy fortepianie mówił: Dosyć pan już pił tej nocy, szefie.” Chodzi tylko o to, aby życie toczyło się jakoś naprzód przy pozorach dramatyzmu. I tylko to.
Podszedłem do okna, za którym podnosił się już dzień, i pa¬trzyłem na samotną gwiazdę jutrzenki, a potem przejechaliśmy przez jakąś osadę fabryczną i w niektórych oknach paliły się już światła, a ja pomyślałem o tych wszystkich ludziach, którzy wstali teraz i których oddechy gorzkie są od tytoniu, i widziałem tak¬że stado porannych ptaków ciężkich i czarnych, i teraz dopiero poczułem zmęczenie.
- I co zrobił ten pański towarzysz cierpienia? - zapytałem. - On zrobił tylko to, co pan by zrobił w jego sytuacji, przyjacielu.
- Chciałbym się napić wody - powiedziałem. - Ale jak wyj¬dę na korytarz, to tamci mnie skończą. Historia jest niezła.
- O ile jest prawdziwa.
- Wszystko jest prawdziwe, jeśli człowiek się boi. Przyszedł dalszy ciąg do głowy. On zabija i po jakimś czasie wychodzi na wolność. I dopiero wtedy przychodzi mu do głowy pytanie: a co, jeśli ten, którego zabiłem, był tak samo niewinny jak ja?
- Dlaczego nie pomyślał o tym wtedy, kiedy tamten oficer dawał mu do ręki pistolet z jedną kulą?
- Powiedziałem panu: wszystko wydaje się prawdziwe, kiedy człowiek się boi. A więc i wina tamtego wydała mu się prawdziwa. Ale nie mówmy o tym teraz. On wychodzi na wolność i zaczyna się bawić w detektywa. Odszukuje ludzi, których znał tamten człowiek, rozmawia z nimi, śledzi jego życie i dochodzi do wnio¬sku, że tamten, którego zabił, był tak samo niewinny jak i on. Bo wtedy przestał się bać i odzyskał wiarę w kłamstwo, co stanowi niestety przywilej ludzi wolnych.
- I jaki jest jego koniec?
- W imię kompozycji powinien popełnić samobójstwo. - A nie ma innego punktu widzenia?
- Jest ich bez liku. Może także powiedzieć sobie: nie wiedzia¬łem, nie miałem innego wyjścia, teraz ożenię się, będę robić dzieci i uprawiać ogródek. Ale mówiliśmy o literaturze.
- Pańskie rozumowanie jest kiepskie. Zapomniał pan o rzeczy najprostszej. Człowiek, który wyszedł z więzienia, nie przestaje się bać.
- Mam nadzieję - powiedziałem. - Ale nie mieliśmy innego tematu do rozmowy. W ogóle nie bardzo jest o czym mówić. Niech pan spojrzy na to z tej strony.
Pociąg wjechał na wrocławski Dworzec Główny. Wzięliśmy swoje walizki; kiedy ludzie opuścili już korytarz, konduktor oswobodził nas i wyszliśmy na peron. Po drodze zobaczyłem od¬bicie swojej twarzy w lustrze; nie ogolony, szary, wyglądałem jak podlec.
- No - powiedziała małpa. - Proszę pamiętać: w razie czego do kapitana Samsonowa. To dobry człowiek, tylko wariat. Prze¬praszam, że nie przedstawiłem się panu, ale przy wyjściu z więzie¬nia podpisałem zobowiązanie, że nie będę mówić o niczym, co było w więzieniu. Nie znam pana i nie mogłem wiedzieć, czy mnie pan nie zadenuncjuje.
- Bardzo słusznie z pańskiej strony - powiedziałem. ¬Trzymaj się pan tego w dalszym ciągu, jeśli nie chce pan mieć następnego, tak przecież przykrego okresu abstynencji. A kiedy się pan powiesi?
Nie odpowiedział. Patrzyłem na niego i już wiedział, iż go nie zapamiętam; zbyt wielu ich widziałem, aby ich pamiętać. Było mi przykro, ale nic na to poradzić nie mogłem. On wreszcie ocknął się i spojrzał na mnie.
- Dlaczego pan myśli, że ja się powieszę? - Pan przecież zabił tego zasrańca.
- Pochodzę jeszcze trochę i porozmawiam z ludźmi, którzy go znali - rzekł. - Zabawię się w detektywa, jak pan to powie¬dział. Poczekam jeszcze. Nauczyłem się czekać.
- I miał pan dobrych nauczycieli.
- Ten pogląd przynosi panu zaszczyt. I proszę pamiętać ¬Samsonow, wariat.
Wziął walizkę i odszedł; nie wiem nawet, czy się odwrócił, tak jak ci wszyscy odchodzący na zawsze w filmach. Tylko Humphrey Bogart zawsze przychodził znikąd i wnikąd odchodził. Nie miał on jednak ciotki z dużym mieszkaniem i obdarzonej temperamentem neapolitanki; Bóg i Natura ustrzegły go od tego, o ile mnie dobrze poinformowano.
Odnalazłem dom mojej czcigodnej ciotki i zadzwoniłem. Po chwili otworzyła drzwi; w rozchełstanym szlafroku i o oczach za¬padniętych po bezsennej nocy wyglądała wspaniale.
- Jesteś, łajdaku - powiedziała. - Dobrali się wuj z siostrzeńcem jak dwa diabły w pustym młynie. Gdzie Józef?
- Właśnie przyjechałem z Warszawy - powiedziałem. ¬Czterysta kilometrów.
- Wuj poszedł po pieniądze.
- Znam wuja już tyle czasu i nie pamiętam, aby kiedykolwiek miał pieniądze.
Złapała mnie za włosy.
- Sprzedaliśmy pianino i wuj poszedł po pieniądze. Nie ma go już dwa dni. Mów, gdzie on jest.
Oswobodziłem się; położyłem rękę na sercu, a lewą nogę wysunąłem naprzód i wiedziałem, iż wszystko jest już przegrane. Miałem złe entree, lecz wspaniale postanowiłem zejść ze sceny.
- Jeśli suma jest znaczna, należy się liczyć z tym, że wuj chwilowo zapomniał swego adresu - powiedziałem tak głośno, aby wszyscy mogli usłyszeć mnie sąsiedzi. - Jest to chwilowa amnezja spowodowana destrukcyjnym wpływem alkoholu. Tak to wygląda, jeśli się rzecz naświetli z naukowego punktu widzenia. Można to również nazwać przejściową psychodegradacją alkoholową. Mówiąc jednak po ludzku, wuj na pewno znajduje się w świetnym humorze i hula. Potem wróci, aby zacząć nowe życie, kiedy skończą się już dni róż i wina.
- Wuj wróci wtedy, jak przepije ostatni grosz. - Ciocia to świetnie ujęła.
Sąsiedzi powystawiali już głowy; postąpiłem jeszcze o krok na¬przód i postanowiłem przemówić teraz żelaznym głosem, przy¬pomniawszy sobie, iż najbliższym sąsiadem ciotki jest pewien paralityk przykuty od piętnastu lat do fotela i władający jedną tylko ręką. Nie wiedziałem, czy rodzina dotaszczyła go do okna, ale nie chciałem, aby uronił choć słowo.
Znów złapała mnie za włosy, lecz odczepiłem się. Tym razem chwyciłem ją zbyt mono za przegub i zasyczała z bólu.
- Po co tu przyjechałeś?
- Chciałem, aby ciocia odstąpiła mi pokój.
- Mam cię wpuścić do mojego domu? Żebyście wszystko przepili z Józefem? Nie dość mam tego jednego nędznika, który zmarnował mi życie? Jeszcze kiedy byłam dziewczyną, ostrzegano mnie przed nim...
- To ciocia pamięta jeszcze te czasy? - zawyłem wprost ze zdziwieniem i słyszałem już teraz tak miły sercu memu rechot paralityka. .
Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Skłoniłem się sąsiadom; pa¬ralityk machnął ręką; odszedłem. Po kilku moich krokach zawróciłem jednak i zadzwoniłem. Znów ukazała się w drzwiach jak widmo boleści i zwątpienia.
- Chciałem tylko powiedzieć, że jak ciocię diabli porwą do piekła po śmierci, proszę nie powoływać się na znajomość ze mną. J'ai di. Adieu.
Ruszyłem przed siebie i tuż obok przystanku tramwajowego zobaczyłem restaurację; wszedłem. Podszedł do mnie kelner o wyglądzie aktora grającego szlachetnego ojca.
- Wieprzowa z groszkiem i piwo - powiedziałem. - A wódeczka?
- Wódeczki nie będzie.
- Nie będzie? - powiedział z rozdzierającym jękiem. - Nie? - Nie.
- Jeden zasrany gość na sali i już jestem stratny z samego rana - powiedział szlachetny ojciec i odszedł a ja myślałem o Wuju Józefie i o tym, jak po wojnie roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego siedzieliśmy wszyscy w jednym pokoju; babka, ciotka z dwiema córkami; moja matka i ja; oraz ordynans Wuja, który opowiadał właśnie po raz setny szczegóły bohaterskiej śmierci Wuja. Wuj Józef, na czele batalionu, krzycząc: „Dziękujemy Panu, iż mamy tylko jedno życie do stracenia” ruszył do ataku, a wtedy wraża kula przeszyła serce jego. Wuj Józef, nim skonał, ucałował był raz jeszcze ziemię ojczystą i odszedł drogą wszystkich ludzi. Or¬dynans opowiadał; ciotka płakała rozdzierająco; dwie córki Wuja także; babka od czasu do czasu przytykała batystową chusteczkę do suchych oczu, gdyż wszystkie łzy wypłakała była już uprzednio; matka moja zamarła na sposób, o jakim zapewne myślała, iż przy¬stoi posągowi boleści; światła elektrycznego wtedy nie mieliśmy i płomienie świec rzucały upiorne cienie na ściany. Ordynans dys¬kretnie skręcał sobie papierosa z zapasów pozostałych po Wuju Józe¬fie i ciągnął dalej swą smutną opowieść. Fotel, na którym Wuj Józef drzemał zazwyczaj po obiedzie, obciągnięto czarnym kirem; tak sa¬mo portret Wuja, przed którym paliły się świece.
Ordynans zapalił papierosa, a ja wtedy powiedziałem do córki Wuja Józefa:
- Ten fotel, który teraz obciągnęliście kirem, jest ten sam, na którym Wuj Józef zazwyczaj pierdolił pokojówkę po obiedzie, prawda?
- Tak - powiedziała.
- I ten sam, na którym zazwyczaj pierdolił krawcową mamusi, prawda?
- Tak.
Babka przerwała mi wspaniałym gestem.
- Majestat śmierci, Grzegorzu, jest czymś, czego jako niewinne dziecko nie rozumiesz, ale zaufaj naszej boleści - rzekła.
- Tak, babciu - powiedziałem.
- Czy kapitan mówił coś o Bogu? - zapytała babka ordynansa. Wskazał ręką na niebo.
- Dobrze - powiedziała babka. - Niech Bronisław opowiada dalej.
Opowieść potoczyła się wartko, a nagle drzwi otworzono z hu¬kiem, a w drzwiach ukazał się Wuj Józef. Ubrany był w melonik i w nowe futro z bobrowym kołnierzem. Wuj Józef wyraźnie przy¬tył był od czasu swej śmierci i od razu zauważyliśmy, że jest wstawiony; lecz tylko w granicach ogólnie przyjętej przyzwoitości.
Zza ramienia Wuja Józefa ukazała się twarz młodej i ładnej kobiety; Wuj wyciągnął ją na środek pokoju i zawołał piorunowym głosem:
- Na kolana przed nią! Wszyscy na kolana!
Padaliśmy na kolana; żona Wuja Józefa, jakkolwiek z wyraźnym ociąganiem się, także padła na kolana, zachęcona przeszywającym spojrzeniem babki. Ordynans chwycił resztkę tytoniu; wsadził ją do kieszeni i ciężko rymnął o ziemię.
- Ta kobieta ocaliła mi życie - rzekł surowym głosem Wuj Józef.
Pierwszego dnia nie udało nam się niczego dowiedzieć; ponieważ plątał się w swoich opowieściach; jednakże w czasie dni następnych udało nam się uzyskać pełen obraz grozy, przez którą przeszedł był Wuj Józef. Otóż kiedy Niemcy brali Polaków do niewoli, Wujowi udało się wyłudzić ud niemieckiego żołnierza manierkę z wódką, którą, spodziewając się męczeńskiej śmierci, natychmiast opróżnił. Upił się tak jakoś specyficznie, że Niemcy zapomnieli o nim. Wieczorem obudził się wypoczęty i w świetnym humorze, i natychmiast poczuł pragnienie. Udał się w kierunku miasta; wszedł do najbliższej willi; zastał tam tylko młodą i wystraszoną kobietę, której mąż wyjechał przed rozpoczęciem wojny za granicę i teraz miał odciętą już drogę powrotu. Kobieta ta rzuciła się na pierś Wuja Józefa z łkaniom; Wuj ukoił jej rozpacz, zażądał koniaku i tak tam pozostał, na razie ze względów bezpieczeństwa osobistego. Wypili i zjedli wszystko, co było; Wuj postanowił wrócić do Warszawy. Nie wiadome było jednak, w jaki sposób w głowie Wuja powstała myśl, iż właśnie ta kobieta jest jogo wybawicielką, i nie mogliśmy uzyskać żadnych informacji od Wuja, który na wszystkie pytania dotyczące młodej osoby z oburzeniem wołał: „Serca chyba nie macie!” Wybrawszy co najcelniejsze sztuki z garderoby jej męża, wziął ją także ze sobą i w ten sposób został posiadaczem dwóch żon.
Po krótkim czasie, naturalną rzeczy koleją, znudziła mu się rów¬nież druga żona; pierwsza znudziła mu się już dawno. Obie żony Wuja Józefa, jakkolwiek nienawidzące się wzajemnie, jednoczyły się w jednym względzie: surowo zabraniały Wujowi alkoholu i hulanek. Wtedy Wuj wpadł na pomysł genialny w swej prostocie; otóż zwierzył się wszystkim dramatycznym szeptem, że należy do organizacji podziemnej walczącej z Niemcami. Nabył był nawet po te¬mu odpowiedni strój, jak każdy rasowy polski konspirator; był to płaszcz przeciwdeszczowy, wysokie buty do konnej jazdy oraz po¬czął używać słów wulgarnych, używanych przed wojną przez mieszkańców przedmieść; jeśli jednak chodzi o Wuja Józefa, celem jego plugawego języka była wyłącznie chęć zademonstrowania oczywistej pogardy w stosunku do śmierci. Cele organizacji wyma¬gały od czasu do czasu udziału wuja w nocnych wyprawach. Od¬bywało się to z całym należytym ceremoniałem; Wuj Józef klękał, całował ziemię; babka zdejmowała ze ściany obraz Matki Boskiej i błogosławiła Wuja; następnie Wuj udzielał ojcowskiego błogosła¬wieństwa swoim córkom i mnie, mówiąc wreszcie po tym do babki i do swych dwóch żon:
- Jeśli zginę, powiedzcie im, kim byłem. - I wskazywał przy tym na swoje córki.
Następnie Wuj Józef podchodził do ordynansa i całował się z nim po bratersku.
- Wybacz, jeśli uniosłem się kiedyś w stosunku do ciebie ¬mówił Wuj Józef ze szczerą pokorą w głosie.
- Wedle rozkazu, panie kapitanie - ponurym głosem odpo¬wiadał ordynans.
Wtedy Wuj Józef raz jeszcze zawracał od progu i salutował; po czym odchodził. Kobiety szlochały; ordynans posępnie patrzył w ziemię. Czasami udawało mi się wymknąć za Wujem. Nie wysi¬lał się zbytnio: szedł do najbliższego baru, gdzie czekała już na niego kompania. Raźno zabierano się do wódki i ciepłych zakąsek. Po czym Wuj Józef siadał do fortepianu i śpiewał piosenki.
I tak schodziły mu noce, a czasem przychodzili niemieccy żan¬darmi, aby, ich wszystkich zaaresztować i rozstrzelać za nieprzestrze¬ganie godziny policyjnej; wtedy spajano również Niemców. Zdarza¬ło się i tak, że któryś z Niemców zasiadał do fortepianu; wybierano wtedy piosenki, które znane były biesiadnikom w dwóch językach; i tak pamiętam więc pewnego Bawarczyka śpiewającego pięknym te¬norem; pamiętam również esesmana w mistrzowski sposób naśladu¬jącego Lucienne Boyer. Nad ranem Wuj wracał do domu i wtedy wszyscy całowali go po rękach, a babka pytała surowo:
- Posłuchaj, Józefie. Żądam od ciebie, abyś mnie, matce twojej, odpowiedział jak na spowiedzi świętej - czy przelałeś tej nocy krew ludzką?
- Wojna - odpowiadał Wuj Józef.
- Rozumiem, Józefie - powiadała babka. - Tajemnica wojskowa zabrania ci czynienia wyznań. Jakkolwiek jest to bolesne dla mnie jako dla matki twojej - jako Polka uznać muszę wolę twoich przełożonych. Musisz tylko jedno dla mnie zrobić. Musisz iść do spowiedzi świętej.
Wuj całował dłoń babki i kładł się spać, a my chodziliśmy wszys¬cy na palcach i musieliśmy mówić szeptem; mogło się przecież zda¬rzyć, iż tego samego wieczoru Wuj Józef otrzyma rozkaz bojowy. Kiedy Wuj Józef otrzymywał zbyt wiele rozkazów bojowych, gdyż zdarzało się i tak, iż tygodniami nie wracał do domu, zaniepokojo¬na babka pytała:
- Józefie, czy ty, który widzisz krew i przemoc, wierzysz jeszcze w Boga? Czy, nie ogarniają cię wątpliwości? Czy ty, który musisz zabijać i mścić, potrafisz jeszcze wierzyć w istnienie miłosierdzia? Wiesz, że w moim wieku każdy dzień podarowany jest od Boga. Powiedz mi prawdę, zaklinam cię.
Wuj Józef z najwyższą czcią składał pocałunek na pomarszczonej dłoni matki swojej.
- Kim by On nie był i jak by nie wyglądał, dziękuję Mu, iż dał mi niezwyciężoną duszę - mówił.
Po pewnym czasie sytuacja uległa zmianie; pierwszej żonie Wuja udało się wygryźć drugą, a Wujowi znudziły się nocne wypady i postanowił wrócić do adwokatury; Wuj Józef był adwokatem w cywilu. Jego kancelaria prosperowała dobrze i Wuj zarabiał du¬żo pieniędzy; opuścił go wtedy demon alkoholu, na którego miejsce natychmiast logiczną rzeczy koleją pojawił się demon hazardu i Wuj Józef począł grać w pokera dla odświeżenia wyobraźni, jak mi to wyznał. Po pewnym czasie przegrał wszystko, co miał; potem przegrał pieniądze swego aplikanta, któremu udało się coś niecoś przy Wuju zarobić; potem poszły pieniądze klientów; pieniądze or¬dynansa i wtedy sprawa przybrała równie nieprzewidziany jak i nieprzyjemny obrót: Wujowi groziło usunięcie z palestry. Jednak Natura i Bóg obdarzyły Wuja Józefa umiejętnością prostego myśle¬nia; pewnego dnia Wuj Józef zebrał całą rodzinę i oświadczył, iż pragnie pożegnać się z nami. Na pytanie dokąd jedzie, Wuj Józef powiedział sucho:
- To daleka droga. Ale nikt z was nie może iść za mną. - Józefie, cóż to znaczy? - zapytała babka.
- Mamo, powiedziałem: tam, dokąd idę, żadne z was nie może iść za mną.
- Józefie, czyżbyś chciał popełnić jedyny grzech, za który nie ma odpuszczenia?
Wuj milczał; twarze patrzących na niego pokryły się bladością. Wreszcie Wuj Józef powiedział, o co chodzi; musieliśmy jednak przedtem klęknąć” i przysiąc, że nikt nigdy nie dowie się o drodze, w którą podążał. Otóż gestapo dowiedziało się o jego działalności podziemnej i został skazany na śmierć. W obliczu czekających go tortur postanowił odebrać sobie życie, gdyż jako człowiek, twór sła¬by, nie może przewidzieć, czy w męczeńskim jego bełkocie nie wyr¬wie się przypadkiem słowo zagrażające towarzyszom i jego Organi¬zacji; niebezpiecznie jest wystawiać człowieka na próby zbyt ciężkie. On, jako bojownik organizacji i żołnierz podziemia, uważa, że nie ma prawa ryzykować poddania się torturom. Dlatego postanowił odebrać sobie życie; nie jako człowiek cywilny, lecz jako żołnierz i oficer. W tej specyficznej sytuacji nie będzie to samobójstwem, lecz tylko tym samym, co męczeńska śmierć z ręki wroga. Skończył wreszcie i poprosił babkę, aby podała mu krzyż do pocałowania; babka jednak upierała się przy tym, aby Wuj Józef pozostał przy życiu.
- Józefie: męczeńska śmierć z ręki wroga...
- Mamo - powiedział Wuj. - Tu nie chodzi o mnie. Jak po¬wiada Pismo: z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Ale jako żołnierz i oficer nie mam prawa. Być może, iż pod wpływem tortur wyrwą ze mnie jedno tylko słowo, a wtedy dziesiątki matek okryję żałobą. Jestem człowiekiem pełnym pokory i nie mam prawa myś¬leć, iż zniosę to wszystko w sposób, w laki zniósł to Zbawiciel. Zresztą, jak mama wie, Ewangelie różnią się co do szczegółów śmierci Pana. Ja, człowiek marny, nie chcę krzyknąć, iż mnie opuszczono. Jestem tylko szarym żołnierzem i Bóg skarałby mnie za pychę, gdybym myślał o sobie, iż jestem stworzony na bohatera. Myślę o sobie jako o prochu; i tak o sobie zawsze myślałem.
Wuj Józef skończył i zamarł w postawie na baczność. Jego pięk¬na, poorana twarz była spokojna spokojem wynikającym z zimnej i niewzruszonej decyzji; i może jeszcze ja, chłopiec mały i słaby, wi¬działem na jego twarzy cień skrzydła śmierci. Nikt nic nie mówił; słychać było tylko urywane oddechy patrzących na Wuja. Wuj wykona! majestatyczny ruch ręką; jego córki i ja podeszliśmy ku niemu i Wuj Józef, nakazawszy nam klęknąć; nakreślił nad nami znak krzyża.
- Ja, odchodzący już człowiek, błogosławię was na przyszłą drogę waszego życia - zaczął.
Babka przerwała mu.
- Józefie, czy doprawdy nie ma ratunku?
Okazało się, iż istniał ratunek - ale to również stanowiło ta¬jemnie; tak, że klęknęliśmy znowu. W ogóle rzadko wstawaliśmy z kolan w tych czasach. Otóż w gestapo siedział człowiek, który mógł był całą sprawę zatuszować. Wymagał jednak poważnej sumy, a rodzina nasza była biedna i jedynym, co posiadaliśmy, był tylko mały dom ze skrawkiem lasu koło Warszawy. Po naradzie rodzin¬nej postanowiono dom i las sprzedać, aby wręczyć pieniądze szla¬chetnemu pośrednikowi z gestapo; temu, który mógł uratować Wu¬ja; był to osobisty przyjaciel Heidricha i Himmlera, bo tylko na tym szczeblu można było coś osiągnąć. Wuj wzbraniał się z początku i odmawiał przyjęcia pieniędzy twierdząc, iż jako żołnierz ma obo¬wiązek być przygotowanym na śmierć; ale kiedy wszyscy uklękliśmy przed nim całując jego dłonie, zgodził się wbrew własnym przeko¬naniom, i tylko aby nam nie sprawiać bólu, przyjąć ofiarę. Dom sprzedano jeszcze tego samego dnia jakiemuś Polaczkowi, który wzbogacił się nagle, handlując mieniem zabitych Żydów, i Wuj Jó¬zef tegoż jeszcze dnia otrzymał nowy rozkaz bojowy.
Po zakończeniu wojny Wuj Józef zapętał się gdzieś i nie było go dwa lata. Wreszcie odnalazł się i otworzył kancelarię adwokacką we Wrocławiu. Powodziło mu się nieźle aż do dnia, w którym musiał z urzędu bronić jakiegoś bandziora, który w ubikacji kolejowej na ścianie wykaligrafował kwiat swoich myśli: JA PIERDOLĘ ARMIĘ CZERWONĄ. Inni, podglądający go Polacy, zawiadomi­ li policję, która wykazała zainteresowanie stroną polityczną jego grafiki. Na sprawie sądowej Wuj Józef zjawił się w świetnym hu¬morze, rozsiewając wokół siebie wykwintną woń spirytualiów i okryty czarną togą wyglądał jak doża wenecki. Jak powiedziałem, nie mnie chodzić jego stroną ulicy.
Zaczął prokurator po wstępnym badaniu świadków. Był to jed¬nak idiota, który skończył specjalny, skrócony kurs dla oskarżycieli i formułowanie własnych myśli przychodziło mu z trudem.
- Oskarżam oskarżonego o to, że oskarżony pie... pie... – zająknął się i potoczywszy przerażonym wzrokiem po sali powiedział: - Oskarżam tego człowieka o uprawianie nierządu z Armią Radziecką.
Ludzie na sali poczęli się śmiać i sędziemu z trudem udało się opanować sytuację. Oskarżony siedział nieruchomo i obojętnie oglą¬dał swoje czarne pazury. Był spokojny: wiedział, iż tak czy inaczej dostanie swoje pięć lat i nic nie może go uratować. Wreszcie powstał Wuj Józef i zaczął od kreślenia świetlanej sylwetki oskarżonego. A więc już jako dziecię opiekował się głodnymi psami; w latach szkolnych podciągał kolegów słabszych w matematyce; skautem bę¬dąc przeprowadzał ślepe staruszki przez jezdnię; ptakowi, którego znalazł zamarzniętego w ogrodzie, wyleczył złamane skrzydło i wszystko szło dobrze, jednakże Wuj Józef zjawił się na sali w bło¬gosławionym nastroju i kiedy po długim i dramatycznym przemó¬wieniu doszedł do lat młodzieńczych oskarżonego, tragicznym ge¬stem wskazał na ławę, na której siedział nieszczęśnik, i zawołał:
- A kiedy w roku dwudziestym hordy bolszewickie runęły na Polskę, on pierwszy stanął w potrzebie...
Chciał mówić dalej, lecz aplikant uwiesił się u jego ramienia i Wuj Józef usiadł. Rodzina oskarżonego płakała rozdzierająco; sam oskarżony jak i poprzednio siedział bez ruchu, poświęcając uwagę swym czarnym szponom. Sędzia musiał uciec się do pomocy woźnego, aby uciszyć wrzawę; w międzyczasie zadzwoniono już po policję, której przybył nowy delikwent. Sprawę jednak postanowio¬no doprowadzić do końca; tak więc powstał sam oskarżony i od¬wróciwszy się w tył, patrzył przez długą chwilę na pustą ścianę; wtedy w naszych sądach nie było już krzyży.
- Gdyby tu był krzyż - rzekł oskarżony po długiej chwili, wskazując wspaniałym gestem pustą ścianę poza sobą - to bym wyłączył. A tak, pierdolę wszystkich. Wysoki Sąd, pana prokurato¬ra, pana sędziego...
Wuj Józef począł mu dawać rozpaczliwe znaki, chcąc jeszcze coś niecoś uratować. Oskarżony skłonił się głęboko w jego stronę i wska¬zał na Wuja Józefa tym samym gestem, który wykonał był Wuj, mówiąc o hordach. bolszewickich.
- I pana mecenasa także - dodał w sensie wyjaśnienia.
Tą oto rzeczy koleją Wuj Józef powędrował do więzienia razem ze swoim klientem. Opowiadał mi potem, iż siedzieli w jednej celi, ale nie myślę, aby to było prawdziwe; po prostu Wuj Józef jako artysta lubił rzeczy o kompozycji klasycznej; i jak każdemu praw¬dziwemu artyście, prawda wydawała mu się rzeczą błahą, kiedy chodziło o siłę opowieści. Pamiętam, jak po wojnie schwytano pewnego konfidenta gestapo i ludzie zabierali się do tego, aby łyżeczką do herbaty. wydłubać mu oczy. Wuj Józef przystanął i przez chwilę w skupieniu obserwował scenę; wreszcie rzekł surowo: „Wydłubcie mu tylko jedno oko, panowie. Pamiętajcie o tym, iż symetria jest estetyką głupców.” Uchylił kapelusza i zadumany poszedł przed sie¬bie.
Wuja zwolniono z więzienia po jakimś czasie i zamknięto do domu dla wariatów pod pretekstem choroby umysłowej. Na nie¬szczęście lekarze nie znali Wuja Józefa w stopniu dostatecznym i zamknięto go wraz z katatonikami, a wtedy Wuj Józef począł ich ustawiać na rzeźby współczesne i antyczne, i dnia pewnego lekarze urządzający obchód ujrzeli Apollo de Belvedere, Myśliciela Rodina Grupę Laokoona i Chopina siedzącego pod wierzbą; wierzbą był inny wariat z długimi włosami, którego Wuj Józef specjalnie wybrał był do tego celu. Wuja przeniesiono na oddział dla odwykowców, ale już po paru dniach Wuj Józef przekonał w jemu tylko znany sposób pielęgniarzy i słychać tam było wesołe pieśni i towarzyszący im brzęk pucharów. Wuja Józefa uznano za wyleczonego i wypusz¬czono ze szpitala.
Kelner o wyglądzie szlachetnego ojca powrócił i przyniósł mi wieprzowinę z groszkiem i piwo. Zacząłem jeść; jakiś mały chło¬piec podszedł do mnie i zapytał:
- Chcesz pan zobaczyć, jak moja siostra umiera? - Nie - powiedziałem.
- Dwa domy stąd. - Co jej się stało?
- Odebrała sobie samobójstwo. Doktor powiedział, że za dwie godziny wykorkuje. Dychę.
- Nie - powiedziałem.
- Ja pójdę - rzekł jakiś człowiek siedzący przy sąsiednim sto¬liku; szybko zapłacił i wyszedł razem z chłopcem. Patrzyłem za nimi, jak przeszli przez ulicę i zniknęli za rogiem, lecz zanim to się stało, stali przez chwilę naprzeciw siebie wymyślając sobie, aż wreszcie ten mężczyzna dał chłopcu pieniądze i odeszli.
Im dalej myślałem o Wuju Józefie i o tym, że nie mnie chodzić jego stroną ulicy; i o tym, iż wszyscy go kochali; jego żona, jego dzieci; ludzie, których widział raz tylko w życiu; kobiety, które uwodził i porzucał nie wdając się w zbędne wyjaśnienia; kelnerzy, którzy przynosili mu wódkę; myślę, że kochały go drzewa i gwiaz¬dy, i rzeki, w których się kąpał. A najbardziej ze wszystkich ludzi kochałem go ja. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek zwrócił na mnie u wagę.
Raz tylko doszła do niego świadomość, że w ogóle istnieję na świecie; wtedy, kiedy doręczono mu akta sprawy, w których prze¬czytał ze znudzeniem, że jego siostrzeniec staje przed sądem pod za¬rzutem usiłowania zabójstwa. Rodzina uprosiła go, aby mnie bronił i aby zachował wstrzemięźliwość w dniu rozprawy. Przypuszczam, iż nie cierpiał mnie właśnie z powodu siłą narzuconej mu trzeźwoś¬ci; mimo to podjął się obrony.
Nie była to sprawa skomplikowana. Ojciec mój zginął w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym; matka poznała innego mężczyznę. Nie rozumieliśmy się z nim; uciekłem z domu i błąka¬łem się przez długi czas, lecz nie umiałem zniszczyć w sobie miłości do matki i po jakimś czasie wróciłem, i poprosiłem matkę, aby po¬rzuciła tego człowieka.
- Są sprawy, których jeszcze nic rozumiesz - powiedziała mat¬ka moja. - Kiedy dorośniesz, zrozumiesz, czym dla siebie są m꿬czyzna i kobieta. - I to było już wszystko; i odszedłem z po¬wrotem.
Wiedziałem, o czym mówi. Dziewczyny nie zwracały na mnie uwagi; wyglądałem o wiele młodziej; byłem przesadnie wstydliwy i piłem nawet, lecz i to nie pomagało. Były to jeszcze czasy okupacji i w knajpach Widywało się szesnastolatków pijących na umór i mó¬wiących językiem przedmieść, co miało im pomóc w chwili, kiedy spełni się ich marzenie; nie zaznawszy jeszcze życia, mieli mało cza¬su, aby przyzwyczaić się do myśli o śmierci. Wszyscy oni mieli dziewczyny pijące tak samo i mówiące ich językiem; one także mia¬ły im pomóc. No i Bóg miał im jeszcze pomóc; dobrze, że sobie o tym przypomniałem.
Ale ja nie miałem dziewczyny i dnia tego po rozmowie z matką postanowiłem zrozumieć; wieczorem poszedłem na, ulicę, po której chodziły ladacznice. Stałem w deszczu, paląc papierosa; musiałem ochraniać go ręką, aby nie zmókł, i myślałem, iż wszystko dzieje się, jak być powinno, a powinno się stać w deszczu, rozkraczywszy sze¬roko nogi i paląc papierosa, patrząc na ludzi spojrzeniem zuchwałym a obojętnym; i powinien być jeszcze ktoś śpiewający zachrypłym głosem piosenkę o czarnym kocie, który jest wrogiem miłości; a one wszystkie powinny mieć twarze naznaczone alkoholem i tymi wszystkimi nocami, których nie przespały do końca, a zapach kiep¬skich ich perfum powinien mieszać się z zapachem potu, mgły i tyto¬niu; z - zapachem rzadko pranych koszul i wszystkich knajp, w któ¬rych szuka się śmiechu, i chociaż nigdy tak nie bywa, tak przecież jest naprawdę.
O tym myślałem, stojąc w deszczu i słuchając pieśni o kocie, którą ktoś tam śpiewał dla mnie w niebie, a one wszystkie przechodziły obok mnie i śmiały się, a ja patrzałem za nimi, jak idą kołysząc biodrami, i nie wiedziałem jeszcze, że one są najświętsze ze wszystkich, bo świętym jest tylko to, za co człowiek musi zapłacić swoją procą i swoim pożądaniem, a potem móc odejść i móc zapomnieć więc stałem rozkraczony w deszczu i paliłem papierosa, który gryzł moje gardło, a ten biedny skurwysyn śpiewał o czarnym, słodko mruczącym kocie, a one podchodziły do mnie i śmiały się, i wstydzi¬ły się naprawdę, patrząc na moją okrągłą twarz; a ja wstydziłem się także, gdyż żadna z nich nie chciała iść za mną. Wtedy odrzuciłem papierosa pamiętając o tym, że niedopałek trzeba odrzucać ruchem lekkim i niedbałym, i począłem do nich podchodzić, a one mówiły: „Z dzieckiem nie pójdę.” Wtedy zapalałem nowego papierosa i wciąż jeszcze szedłem za nimi poprzez deszcz i śpiew tego tam z gó¬ry, aż wreszcie najstarsza z nich, czekająca już od rogu na klienta, powiedziała:
- Mnie tam wszystko jedno. Klient jest klientem. Pokaż forsę, mój mały książę.
Pokazałem jej, a ona przeliczyła starannie i powoli jak chłop, który właśnie sprzedał konia i który nie umie przestać się dziwić, iż jego ciężki, siwy koń jest tylko zwitkiem zmiętych papierków, które przeszły już przez tysiące słabych i brudnych rąk; potem schowała pieniądze do torebki, powiedziawszy:
- Trudno, nie mam selekcji. Ale idź trochę z tyłu za mną, bo koleżanki będą się śmiać.
Przodem poszła, a ja szedłem kilka kroków za nią; i wciąż jeszcze padał deszcz tej suchej sierpniowej niedzieli, a ten tam w górze, któ¬ry mnie lubił, śpiewał dla mnie, a ja mokłem jak pies. Zaprowadziła mnie do jakiegoś mieszkania; kiedy byliśmy już w korytarzu, kazała mi czekać, więc stałem tam, wdychając zapach kurzu i naj¬ohydniejszy zapach świata, zapach małego dziecka, gdyż w kącie stał wózek dziecinny pomalowany różową farbą, która straciła już blask i przybrała kolor twarzy starej kobiety. 1 był tam jeszcze żela¬zny łom i zakurzone lustro; więc otrząsnąwszy - się z deszczu pod¬szedłem do lustra i raz jeszcze spojrzałem na swoją okrągłą dziecin¬ną twarz i suche, jasne włosy; i patrzyłem długo, wiedząc, że po raz ostatni widzę tę okrągłą, jasną twarz, której nie zniszczył ani głód, ani noce przespane w tramwajach; i stojąc w kurzu pożegnałem się z gorzką zielenią moich drzew.
Z pokoju sąsiedniego dochodziły jakieś krzyki i śpiewy, a zoba¬czywszy, iż drzwi są uchylone, podszedłem tam i patrzyłem na czarno ubranych gości, którzy siedzieli przy stole i pili. Odbywała się stypa; ktoś widocznie przespacerował się przed psami i goście ry¬czeli nieskładnie, lecz silnie.
Nędzniku! - wyrwała mu wiosło I rzuciła, hen, w spienioną dal.
Czy ty myślisz, że ja po to przyszłam, Byś mnie pieścić i całować mógł?...
Czarno ubrana kobieta, która musiała być matką tego idącego teraz przed psami, nie zapomniała o tym, że przed trzydziestu pięciu laty grała w szkolnym przedstawieniu Ofelię według Shakespeare'a, skróconą i poprawioną przez Kubę Zyskmda; zrywała się od czasu do czasu i podbiegała do jakiegoś mężczyzny siedzącego w kącie.
- I gdzie on teraz jest? - krzyczała nie zapominając o tym, że lewą stopę wystawia się naprzód i że ręki nie unosi się zbyt wysoko, a tylko nieznacznie, gdyż ból i rozpacz czynią człowieka niezgrab¬nym; i w tym jest właśnie piękno, jak je rozumiał Zyskind.
- Bóg go zawołał - odpowiadał czarno ubrany. - Któregoś dnia zawoła i nas.
Bo on siedział po prawej stronie księdza, a ja stałem wciąż w ku¬rzu, aż wreszcie ona zawołała mnie i przeszedłem przez pokój pełen żałobników, i poprzez rybio słodki zapach śmierci, a ona zamknęła drzwi na klucz; zrzuciła z siebie sukienkę i pokazała mi co mam robić, i usłuchałem jej; a potem wyszedłem do korytarza i wtedy tamten na górze przestał już śpiewać, a ja czułem tylko jej straszny zapach.
Stałem więc w korytarzu i skończył się deszcz; i wiedziałem już, że nigdy nie spotkam dziewczyny w deszczu, że nie dotknę jej nigdy i że one nie powiedzą mi nigdy, dokąd idą; i wiedziałem już, że nikt nigdy nie spotkał dziewczyny w deszczu i że mokre włosy dziewczyn pachną straszniej niż śmierć; a potem do lustra podszedłem i patrzy¬łem na odbicie swej twarzy, a moja twarz nie zmieniła się nic, a by¬łem przecież tak bardzo pewien, że człowiek, który miał kobietę, musi przecież wyglądać inaczej niż poprzednio; bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to nie my, a tylko one biorą nas, i kończą nas, a wtedy idą dalej: aluminiowe, czyste i jasne. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem i patrzyłem w odbicie swej twarzy jasnej, okrągłej i dziecinnej; i tak czystej jak kobieta, bo tylko na nas zosta¬je ten ich brud, a one idą dalej. i tylko dla nich ktoś tam śpiewa na górze. Więc powiedziałem sobie, starając się myśleć prosto i wyra¬źnie jak w książce do nauki obcego języka: przecież jesteś już innym człowiekiem. Poznałeś to, co dla wielu jest najważniejsze. Poznałeś tę rzecz, dla której twoja matka wybrała innego człowieka i zosta¬wiła ciebie. I właśnie przez to musiałeś odejść; a teraz nie masz już domu; i nie dla ciebie pada deszcz; i nie dla ciebie ktoś tam śpiewa na górze.
Moja czytanka skończyła się i wtedy wyszła ona, poprawiając sukienkę i nie patrząc wcale na mnie i na twarz moją, naznaczoną rozpustą i wiedzą o wszystkich matkach i wszystkich siostrach, i na¬rzeczonych; chwyciłem za łom stojący w kącie; na sprawie Wuj Jó¬zef bronił mnie i dostałem wyrok domu poprawczego do pełnoletności; zwolniono mnie tuż przed końcem wojny.
Lecz nie wróciłem już do domu, pojechałem w góry rąbać las, a potem przyjechałem do Wuja Józefa. Miałem trochę zaoszczędzo¬nych pieniędzy i chciałem kupić sobie motocykl; trafiał mi się dobry Harley - Davidson, ale miałem zbyt mało; tak więc raz jeszcze zawróci¬łem do lasu i wtedy nauczyłem się sprzedawać kradzione drzewo chłopom, i kiedy uzbierałem już dość, aby kupić Harleya, z lasu odszedłem. Chciałem zobaczyć się z Wujem Józefem; zadzwoniłem do niego i Wuj Józef powiedział mi, abym czekał na niego w barze o czwartej.
Miałem jeszcze trochę czasu i poszedłem do kina; dzień był gorą¬cy, i na katzenjammer najlepsze jest kino i dramat obyczajowy, gdyż strzały i piosenki niedobre są w katzu. Siedzieliśmy wszyscy w rozchełstanych koszulach; widownia pełna była wczorajszych, a Sir Laurence Olivier klęcząc całował miecz i wszystko byłoby dob¬rze, lecz później zaczęli mówić trochę zbyt głośno nad grobem Ofelii i wtedy jeden z wczorajszych powiedział mi, iż w kinie naprzeciw jest coś cichszego, i poszliśmy tam razem, a Charles Boyer dusił żonę i wargi drżały mu tak pięknie, kiedy mówił jej o tym, iż teraz wszystko się usrało i że dla niego nie ma już życia, i dusił ją, przycisnąwszy nikczemną do ściany, a jej oczy wychodziły na nitkach jak kotom w filmach Disneya, aż wreszcie osunęła się z jękiem, a on chwilę jeszcze patrzał na drżące swoje dłonie, nim sięgnął po pistolet, aby skrócić mękę istnienia; szumiał cicho wentylator i tak udało mi się wytrwać do czwartej; i płacząc wyszedłem w słonce. Stałem przez chwilę na rogu ulicy i patrzyłem na psa przywiązanego do latarni, którego kopal jakiś człowiek, a polem wszedłem do baru, w chłód i szum wentylatora.
Tuż po czwartej wszedł do baru Wuj Józef i był jak zwykle wykwintny; miał na sobie spodnie z lekkiej angielskiej flaneli; białą koszulę i ciemny krawat; tweedową marynarkę i kapelusz trzymał w ręku. Zeszczuplał nieco, a może mi się tylko zdawało, bo on stał w słońcu, a ja siedziałem w głębi baru obok dwóch lotników, którzy pili nie mówiąc wcale ze sobą. Wuj Józef stał chwilę bez ruchu, rozglądając się zmrużonymi oczyma, a kobiety przestały mówić i patrzyły na niego, a obok umie siedziała jakaś wyjątkowo ładna dziewczyna i ona także patrzyła na niego, a Wuj Józef spojrzał na nią, jak ktoś idący drogą patrzy na drzewo, które warto zapamię¬tać; starannie skontrolował wrażenie, jakie wywarł na patrzących, a potem podszedł do umie.
- Po co dzwoniłoś do mnie?
- Chciałem się zapytać; co robić dalej.
- Niełatwo na to odpowiedzieć. Mało jest zajęć dla dorosłych ludzi.
- Czy można Wuja zaprosić na wódkę? - Trzeba - powiedział Wuj Józef.
Zamówiłem wódkę i zimnego śledzia w śmietanie, i wypiliśmy w milczeniu; ta ładna dziewczyna wciąż patrzyła na niego.
- Zamówić jeszcze pół litra?
- Proszę - powiedział Wuj Józef. - Z tym jednak, że ja nie płacę za wódkę.
- Nic się nie zmieniłeś; Wuju.
- Mało jest dzisiaj rzeczy, w których człowiek może wykazać charakter. Cieszę się, że tak myślisz
- Chciałbym pojechać do Warszawy i zdać maturę jako ekstern. Potem chciałbym zostać aktorem.
- Nie jesteś przecież ładny.
- Dzisiaj nikt nie wymaga od aktora urody. Wystarczy, aby musiał się schylić, kiedy przechodzi pod krzesłem.
- Aktorem - powiedział Wuj Józef. - Jak to tam jest? „Life's but a walking shadow, a poor plaver...” i jak dalej?
„That struts and frets his hour upon the stage - and then is heard no more; it is a tale 'told by an idiot, full of sound and fury, signifying nothing.”
- No cóż - rzekł - zostań aktorem. Być może, iż będziesz sławny. Chociaż nie. Nie jesteś inteligentny. Jesteś chytry. Ale nie chytrością mieszkańca wielkiego miasta. Twoja chytrość jest chytrością wieśniaka. Mało ci jednak z tego przyjdzie, bo nie masz charak¬teru.
- Tak myślisz?
- To nie stanowi powodu do niepokoju. Charakter - jest pojęciem elastycznym. Tak czy owak nic by ci z tego nie przyszło.
- Chciałbym cię poprosić o pomoc w pewnej sprawie - rzek¬łem. - Tu jest pewien lekarz, który ma motocykl do sprzedania. Czy chciałbyś sporządzić umowę kupna?
Wuj Józef który do tej chwili sprawiał wrażenie człowieka zmę¬czonego własną szlachetnością, ożywił się mgle.
- Masz pieniądze? - Tak.
- Ile? Powiedziałem mu. - Masz przy sobie? - Tak.
- Lekkomyślnie z twojej strony. Mogłeś przecież zgubić. Pokaż. Wyciągnąłem z kieszeni zwitek banknotów i pokazałem mu i to było tak, jakby kolorowy ptak, którego nie dotknąłem, odleciał na¬gle i wiedziałem, że nie dotknę go już nigdy. Wuj Józef w skupieniu przeliczył pieniądze i schował je do kieszeni.
- To moje honorarium - powiedział. - Twoje honorarium?
- Jasne. To ja przecież byłem twoim obrońcą u sprawie. O co ty wtedy byłeś oskarżony? Już nie pamiętam.
- Morderstwo - powiedziałem. - Artykuł dwieście dwadzieścia pięć kodeksu karnego.
- Tyle biorę za tego rodzaju sprawę. W każdym razie to ładnie świadczy o tobie, że nie zapomniałeś. Jeśli jeszcze nie masz charakteru, to nabędziesz go. Nabędziesz go - jest zwrotem niefortunnym, ale czasami nie trzeba zwracać uwagi na słowa. Niezdarność` pew¬nych form stanowi ich siłę. Douanier, Rousseau, Dostojewski, sztu¬ka ludów prymitywnych. Madonna Drezdeńska... Ważne są tylko akty i ich interpretacja.
- Myślałem, iż jest odwrotnie.
- Miałeś rację - powiedział Wuj Józef. - Powiedziałem tak ze względów pedagogicznych. Nie pij za szybko, bo się upijesz. Nie lubię pijanych młodych ludzi. Alkohol jest sprawą zdrowego roz¬sądku, a nie zdrowego żołądka.
- Nie upijam się - powiedziałem. - Tam, w lesie, nauczyłem się pić. A dlaczego ty pijesz, Wuju?
- Żeby się wyrobić dramatycznie. Żeby wprowadzić w życie elementy baśniowe. Za młody jesteś, aby to zrozumieć. W twoim wieku pije się przecież, żeby zapomnieć.
- Co robić, Wuju? Jak żyć?
Wuj Józef skrzywił się i spojrzał na zegarek.
- Rosyjskie pytanie - powiedział. - Ale odpowiem ci. Masz osiemnaście lat i wypiliśmy po pół litra wódki prawie bez zakąski, a ty nic jesteś zupełnie pijany. To mnie całkowicie uspokaja co do twojej przyszłości. Zostań aktorem, zostań, kim chcesz, i pamiętaj: ważne jest tylko wyrobienie dramatyczne i elementy baśniowe.
- Dlaczego mi nie chcesz odpowiedzieć?
- Ależ właśnie to robię - powiedział Wuj Józef. - Ty teraz myślisz, że jesteś piekielnie nieszczęśliwy. ,Miałeś kiepską młodość i nikt cię nie kochał. To prawda. Ale to ci się przyda później. Kiedy będziesz chciał zniszczyć jakiegoś człowieka czy popełnić jakieś śmieszne łajdactwo, obróć się wstecz i znajdziesz na wszystko uspra¬wiedliwienie. I kiedy ktoś będzie płakał przez ciebie, ty będziesz mógł grać na cytrze. W najgorszym razie na mandolinie. Daj kiedyś znak, jak ci idzie.
Wyszedł; wkrótce potem straciłem przytomność i odniesiono mnie do najbliższego komisariatu milicji, a następnego dnia odprowadzo¬no do więzienia, gdzie odsiedziałem trzy tygodnie za opilstwo i awantury w publicznym miejscu.
To było wiele lat temu; tymczasem szlachetny ojciec przyniósł rachunek; zapłaciłem i wyszedłem. Nie bardzo wiedziałem, dokąd idę, ale wiedziałem, że o tym trzeba myśleć dopiero wtedy, kiedy jest się już w drodze. Przypomniałem sobie nagle tego człowieka z pociągu i wariata, kapitana Samsonowa. Postanowiłem tedy pójść do niego i powiedzieć mu wszystko.
Kierowca taksówki podał mi adres i garaż znalazłem bez trudu. Popatrzywszy chwilę na niski, czerwony budynek wszedłem. Pod¬wórze mokre było jeszcze od wody; widocznie myto tu niedawno jakiś samochód. Przed drzwiami z napisem BIURO siedział na krześle twarzą do słońca jakiś żylasty człowiek o suchej twarzy. Podszedłem do niego i zajrzałem mu przez ramię; czytał tabelę wygranych loterii państwowych.
- Czy pan Samsonow? - zapytałem. - Tak. Czym mogę służyć?
- To dłuższa sprawa. Niech pan sprawdzi swój los. Nie chciałbym przeszkadzać.
- Dobrze. Proszę przyjść później.
- Wolałbym poczekać tutaj, ponieważ pan mnie i tak wyrzuci. Nie ma sensu przychodzić dwa razy w tej sprawie. Proszę spraw¬dzić swój los.
- Nie mam losu - powiedział Samsonow. - Tak tylko pa¬trzę, czy przypadkiem nie wygrałem. Czy pan zawsze okrąża człowieka z tyłu?
- Zawsze. Pan chciał wygrać nie kupiwszy uprzednio losu? - A cóż to za sztuka wygrać, kiedy się kupiło los?
- Pan mnie zawstydza.
- Pan w sprawie samochodu? - W ogólnych sprawach.
- Zaczynaj pan.
- Mnie przysłał do pana pański kolega z Eskadry. Pan był w czasie wojny w Anglii, prawda?
- A cóż to ma do rzeczy?
- Powiedział mi, że jak będzie źle, żebym przyszedł do pana. Jest źle.
- Jak on się nazywa?
- Nie wiem. Nie wymienił swojego nazwiska, kiedy go o to - zapytałem. Bał się, że go zadenuncjuję. Powiedział mi, abym się powołał na tego, który miał siedem strąceń.
- Myślałem, że stamtąd się nie wraca - powiedział Samso¬now. - On jest chyba pierwszym.
- Nie rozumiem.
- Przecież on nie żyje.
- Żyje. Wypuszczono go właśnie teraz. jechaliśmy razem przez całą noc. Dużo opowiadał.
- A pan na niego nie doniósł? - Nie miałem czasu. Samsonow popatrzył na mnie.
- Przepraszam - powiedział. - Czy mógłby pan zapalić pa¬pierosa?
- Zapalić papierosa? - Pan pali, prawda?
Zapaliłem papierosa; tym samym ruchem, którym zapalałem zawsze, a potem schowałem zapałki do kieszeni.
- To straszne - powiedział Samsonow.
- Wiem - powiedziałem. - Jest nawet monolog Czechowa „O szkodliwości nałogu palenia”. Nie pamiętam tego, niestety. Ale powiem panu wiersz Wiktora Hugo „Po bitwie”. Opracowa¬ny przeze mnie w celach wolnej deklamacji.
Wystąpiłem naprzód i lewą rękę położyłem na piersi. Przez chwilę milczałem.
- Zapomniałem - rzekłem. - Powiem panu co innego.
Obojętności jakże nie pragnąć na tym świecie, Gdzie wszystko niszczy się, kruszeje, przemija, Gdzie nigdy razem nie bywa się przecie...
Samsonow powstrzymał mnie ruchem ręki.
- To potem - powiedział. - Użyłem niewłaściwego słowa. Pan mi kogoś przypomina. Pan jest do niego niesamowicie po¬dobny.
- Ten pański kolega z pułku też mi powiedział, że mu ko¬goś przypominam. „A czas umierający odchodząc syczy jak żmija...”
- Proszę?
- Dalszy ciąg. - Czego?
- Wiersza, który zacząłem mówić - powiedziałem. - Każdy idiota by się tego domyślił. To był wasz wspólny znajomy?
- Przyjaciel.
- I ten człowiek już nie żyje?
- Nie. Skazano go na śmierć, a potem zaproponowano podpisanie prośby o łaskę. On podarł ten papier i rzucił im w twarz. - Tu jest jedna z tych rzeczy, których się nie wie na pewno. - Tak mówią ludzie, a ja go znałem. To do niego podobne. - Niewiele by go to kosztowało. I tak by mu wprowadzili ku¬li w tył czaszki. Dla czego oni zabijają ludzi w tak mało zabawny sposób? Przecież o wiele lepiej byłoby z plutonem egzekucyjnym, z kapelanem i z kotem. Bo gdyby pański kolega miał kota, to mógłby go oddać kapelanowi do potrzymania, kiedy by już stał przed plutonem egzekucyjnym. Osoby duchowne bardzo lubią zwierzęta.
- Ten człowiek zrobił to chyba dla sławy - powiedział Samsonow. - Czy pawie mi pan Wreszcie, po co pan tu przyszedł? - Potrzebuję mieszkania I lekkiej pracy. wieczory muszę mieć wolne. Ten pański kolega z pułku powiedział mi, że pan jest wariat. ,Ja też jestem wariat. Rozumie pan?
Samsonow popatrzył na mnie. Byłem już zmęczony; chciałem, aby mi dał w zęby i abym mógł już odejść. Myślałem, że będziemy się teraz bić przez parę minut i że coś się będzie działo; a potem mógłbym zmyślić jakąś historię i wieczorem mógłbym to już opowiadać siedząc w dymie i wrzasku; i mógłbym wszystkim mówić, że to powiło o kobietę i pytałbym się słuchających o godzinę, a oni dziwiliby się wraz ze mną, iż ta kobieta nic przyszła jeszcze. Ale kapitan Samsonow nic poruszył się nawet.
- Odwróć się pan profilem - powiedział wreszcie. Odwróciłem się.
- Czekałem na pana - powiedział Samsonow. - Zawsze Wiedziałem, że pan przyjdzie.
- Nie rozumiem.
- Wystarczy, że ja rozumiem.
Nie powiedziałem niczego; patrzyłem w jego szalone oczy i wiedziałem, że czeka mnie jakaś Zabawa.
- Czy ma pan prawo jazdy? - zapytał Samsonow. - Mam.
- Dobrze pan jeździ?
- Jestem przyzwyczajony do ciężarówki. Jeżdżę nieźle. Raz wilku wjechałem w chłopską chatę. Akurat zabierali się do kolacji i ten chłop prosił Boga, aby pobłogosławił im przy wieczerzy. - A co pan chce robić wieczorami?
- Pisać książkę.
- O czym?
- O Szymonie Cyrenejczyku. O człowieku, który chciał się ubić, ale nie miał siły. Zabił innego, gdyż myślał, iż z chwilą kie¬dy popełni zbrodnię, będzie miał siłę skończyć z sobą. Ale rów¬nież i potem nie miał siły. Wiedział, iż czekają go jeszcze miesiące strachu, ucieczek i oczekiwania, zanim go nie złapią i nie stracą.
Wpadłem w patos i było mi dobrze; patrzyłem przed siebie myśląc o tym, aby oczy moje były puste i bez blasku jak oczy posągu; to się niekiedy udaje, jeśli patrzy się ponad głową swego rozmówcy i myśli o czymś zupełnie innym.
- Nie znam się na literaturze - powiedział Samsonow. Pa¬trzył wysoko ponad moją głową; również i jego oczy były puste i bez blasku. - Czy pan już dużo napisał?
- Nie - powiedziałem. Uniosłem głowę nieco wyżej. Samso¬now także; musiałem opuścić wzrok, wtedy on opuścił także. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie i nikt z nas nie wiedział, co robić.
- Niech pan patrzy w lewo, a ja będę patrzyć w prawo ¬powiedziałem wreszcie.
- Jak pan się w ogóle nazywa? - zapytał Samsonow, a ja mu powiedziałem. - Czy to pan napisał takie opowiadanie o kobie¬cie, której mąż jest w szpitalu, a która ma młodego kochanka? - Ja.
- I ten kochanek pisze listy o tej kobiecie do jej męża?
- On musiał - powiedziałem. - Chodziło o to, aby mu pisać listy, gdyż to go trzymało przy żuciu. Ta kobieta nie umiała pisać, więc ten chłopak jej dyktował. Właśnie dlatego tu jestem. Rozumie pan?
- Nie.
- Nie wymyśliłem tego opowiadania. Ci ludzie żyli naprawdę. Ten człowiek siedział w więzieniu i dostał gruźlicy, po czym go wypuścili i poszedł do szpitala. Ja żyłem z jego żoną i dyktowa¬łem jej te listy. Po czym napisałem o tym opowiadanie, bo mi się to wydało w jakiś sposób urocze. Po czym on wrócił, dowiedział sio o wszystkim i popełnił samobójstwo. On i jego żona.
- To idiotyzm - rzekł Samsonow.
- Ja to samo mówię. Oni powinni żyć i dręczyć się nawzajem. To byłoby o wiele lepsze. Samobójstwo to banał. Ale cóż mogę na to poradzić. .A w dodatku ten człowiek był moim kolegą redakcyjnym tak jak: i jego żona, i dlatego wywalili mnie. Mówić Wiktora Hugo? Przypomniałem sobie.
- Proszę?
- Czy mam mówić wiersz „Po bitwie” Wiktora Hugo?
- To potem - powiedział Samsonow i podniósł się. - Tam, przy garażu jest pokój i łóżko polowe. Sam tam czasem sypiam. Może pan tam mieszkać. Praca u mnie lekka; umyć samochód, zmienić koło, nasmarować. Skomplikowane naprawy przeprowa¬dzam sam. Płacę marnie, bo i sam marnie zarabiam. Miałem tu chłopaka do pomocy, ale odszedł, bo dostał lepszą pracę. Chodź¬my, pokażę panu pokój.
Wziąłem walizko i poszedłem za Samsonowem. Pokój był mały i czysty, oprócz składanego łóżka stała tam szafa i niewielki stół. - Przy tym stole może pan pisać swoją książkę - powiedział Samsonow. - Wikt panu nie będzie przeszkadzać.
- Chciałbym w to wierzyć - powiedziałem. - Najgorsze, że nie mam dużo czasu. Muszę się śpieszyć, a pisanie nie idzie mi lekko.
- Gdzie się pan spieszy? - O W m innym razem.
- Mów pan do mnie trochę grzeczniej, dobrze?
- Przepraszam - powiedziałem. - Nauczyłem się mówić w ten sposób w szkole aktorskiej.
- Pan jest aktorem?
- Nie - powiedziałem. - Chciałem nim być. Mam zły głos. Nic się na to nie dało poradzić.
- Chodźmy teraz do garażu - powiedział Samsonow. Prze¬szliśmy do garażu, a tam stał samochód; sześciocylindrowy ka¬briolet o długiej masce przepasanej dwoma rzemieniami. Opony były nowe; lakier i karoseria utrzymane były również w dobrym stanie.
- Ładny wóz - powiedziałem. - To jest chyba rocznik trzydzieści osiem albo może nawet trzydzieści sześć. Dobrze pan koło niego chodził.
- Jest jeszcze w porządku. - Ile pan za niego zapłacił?
- To nie mój samochód - powiedział Samsonow. - Niepo¬trzebny mi wcale. I tak nie ma dokąd jechać.
Rozejrzałem się wokół.
- Rozumiem - powiedziałem. - Pewnie dlatego pan nic ma telefonu. Bo nie ma do kogo zadzwonić. A czarny garnitur - bodzie panu potrzebny tylko raz. I buty Z papierowymi podeszwami. Spojrzał na mnie.
- Panu wpierw - powiedział. - A telefon mam. - Jak pan to poznał?
- Pańskie żyły na szyi są rozdęte. I wiąż trzyma się pan lewą ręką za serce. Wygląda pan jak tragik teatru żydowskiego w Gali¬cji. Czy dobrze pan jeździ?
- Mówiliśmy już o tym.
- Pokaż pan swoje prawo jazdy. - Nic potrzeba.
- Dlaczego?
- Ostemplowane dwa razy. Za nieostrożną jazdę. Do widzenia, kapitanie.
Powstrzymał mnie ruchem ręki.
- Proszę poczekać - powiedział. - Chcę zobaczyć pańskie prawo jazdy.
Pokazałem mu; obejrzał je dokładnie i uśmiechnął się przy tym, a ja patrzyłem na niego.
- Więc jak to było? Pan pracował jako kierowca ciężarówki w górach, prawda?
- Tak - powiedziałem. - I kiedyś zjeżdżałem z przyczepą pełną drzewa, a nie miałem na przyczepę hamulcy i tam siedział mój pomocnik, który miał hamulec ślimakowy. Pan rozumie ¬rączka i gwint, a on przed każdym zakrętem czekał na mój wrzask i zaczynał hamować. Potem ja wrzeszczałem znowu i on odkręcał ślimak. A kiedyś zjeżdżałem z góry i po zakręcie zaczą¬łem wyrównywać, ale jemu zaciął się gwint i zleciał. A ja patrzy¬łam za nim, jak leci trzysta metrów w dół, i krzyczałem z całych sil: „Janek, chwyć się oburącz za jądra i wyrwij je energicznym szarpnięciem.”
- Dlaczego?
- Ponieważ i tak już nigdy nic byłyby mu potrzebne. Wtedy właśnie ostemplowano mi prawo jardy po rai pierwszy.
- Więc kto był winien?
- Ja - powiedziałem. - Powinienem mu przypomnieć, aby nasmarował ślimak tak, aby gwint nie zardzewiał.
- Bardzo dobrze - rzekł Samsonow. - Tylko pan zapomniał, że ja jestem inżynierem od samochodów. Więc w tych przyczepach do przewozu drzewa nie używa się hamulca o gwin¬cie ślimakowym, tylko po prostu drąga żelaznego, którym blo¬kuje się szczęki. To jest prymitywne ale jeśli kierowca zgra się z pomocnikiem, to można jakoś jeździć. Pan po prostu jechał za szubko przez zakręt i pańskiego pomocnika diabli wzięli. Prawda?
- I nic jak tylko prawda - rzekłem. - Dobrze.
- Co dobrze?
- Że pan tak potrafi kłamać.
- Ale czy zwrócił pan uwagę, jak szczerze patrzyłem panu przy tym w oczy i jak smutny stawał się mój głos.
- Tak. Bardzo dobrze.
- A potem na koniec wymyśliłem tę trywialną historię o tym, że radziłem mu, aby pozbył się genitalii. Pan rozumie, dlaczego? Ponieważ pomyślałem o jego młodym życiu, które zakończył tak śmiesznie z mojej winu, i męka moja stała się nie do wytrzymania. Dlatego skończyłem brutalnie i po chamsku. To po prostu tak, jakbym włożył rękę do pieca. Pan rozumie?
- Tak. Bardzo słusznie. Pan to świetnie opowiedział. A więc wtedy ostemplowano panu prawo jazdy po raz pierwszy za nieos¬trożną i zbyt szybką jazdę. Czy wyrażam się ściśle?
- Tak.
- A za drugim razem?
- Drugim razem przejechałem przez most pełen ludzi. - Jechał pan szybko?
- Nie. Skierowano nas na kolektywizację i pojechałem cięża¬rówką do miasta, aby zabrać agitatorów, a koło mnie siedział ofi¬cer bezpieki i gwarzyliśmy. A potem dojechaliśmy do tej wsi, w której mieli przemawiać agitatorzy, a chłopi jakoś się o tym przedtem dowiedzieli i wyszli na most, aby nie dopuścić tych szczekaczy na wieś. I ja zatrzymałem wóz, gdyż nie chciałem prze¬jechać po ludziach. Ten oficer zaczął do nich przemawiać, ale chło¬pi nie chcieli słuchać i on kazał mi jechać przez ten most pełen ludzi, a ja nie chciałem, więc on przyłożył mi rewolwer do głowy i przejechałem przez nich jak przez błoto.
- To niedobrze.
Dlaczego? Świetna sytuacja.
- Kiedy ja myślałem, że odebrano panu prawo jazdy po raz drugi za nieostrożną jazdę.
- Pan mi nie pozwolił skończyć. Wszystko było w porządku. Ten oficer bezpieczeństwa pochodził właśnie z tej wsi i dlatego go tam wysłano, aby przemówił jak swój do swoich. Więc kiedy oni wyszli na most, to ja się przejechałem po jego braciach, którzy przyszli go witać z widłami. Świetna historia. Pointa, napięcie, dramatyzm. Rasowa komedia. Nie rozumiem pana.
- Przecież nie dlatego panu ostemplowano prawo jazdy po raz drugi, że pan przejechał po tych ludziach. Miał pan rewolwer przyłożony do głowy i musiał pan słuchać.
- Tak, ale ja potem wiozłem ich z powrotem do miasta i by¬łem zupełnie pijany. I ci agitatorzy również. I tak, ze śpiewem na ustach, wylecieliśmy z zakrętu. Wtedy odebrano mi prawo jazdy na dwa lata, ale nie robiono mi sprawy sądowej. Pan rozumie: kierowca, którego zmuszono do zabicia ludzi, mógł tego nie wy¬trzymać nerwowo. Wszystko skończyło się dobrze.
- No i mógłby pan przez głupotę powiedzieć zbyt wiele na sprawie sądowej - rzekł Samsonow.
- O to właśnie chodziło.
- Więc pan jeździ jak wariat? - Owszem, panie kapitanie.
Samsonow patrzył na mnie przez chwilę i uśmiechał się. W pal¬cach lewej ręki trzymał pasmo włosów i nie mówiliśmy nic; zdawa¬ło mi się, że zupełnie zapomniał o moim istnieniu. Schowałem moje prawo jazdy do kieszeni i wyciągnąłem do niego rękę, ale nie poruszył się nawet.
- Do widzenia - rzekłem. - Idę dalej. - Nigdzie pan nie idzie.
- A więc zostaję.
- Ten wóz ciągnie bardzo dobrze - rzekł wskazując na ka¬briolet.
- Nigdy nie jeździłem czymś takim.
Patrzyliśmy chwilę na siebie. Samsonow wciąż uśmiechał się w sposób, który wydawał mi się wyjątkowo wstrętny. Pewien by¬łem, że chwilami nie pamiętał o mnie wcale i myślał o czymś in¬nym. Nagle ocknął się i zapytał:
- Więc pan chciał zostać aktorem? - Chciałem.
- Tym wozem będziesz pan jeździł od czasu do czasu - po¬wiedział. - Dotychczas ja nim jeździłem. Od jutra to pańska rzecz.
- Czy mógłbym wiedzieć, jaki to ma związek z tym, że chcia¬łem zostać aktorem?
- Wystarczy, że ja wiem.
- Pan to już mówi po raz drugi.
- I po raz ostatni. Jeśli pan tu naprawdę chce zostać i mieć wieczory wolne do pracy.
Podszedłem do samochodu i oparłem się z całej siły o zderzak; amortyzatory były dobre i twarde.
- Można zęby zgubić - powiedziałem.
- Jest za to dobry na zakrętach. :Niemcy wiedzą, jak budować sportowe wozy.
- Ile on jest wart?
- Tego się nie da zapłacić.
- Są przecież jeszcze ludzie z forsą.
Nie odpowiedział; wsiadłem do samochodu i położyłem ręce na kierownicy, i poruszyłem nią patrząc na koła; nie było luzu ani w kierownicy, ani na sprzęgle. Obejrzałem tablicę instrumentów; wsadziłem nawet rękę do skrzynki na rękawiczki, a potem spoj¬rzałem na Samsonowa i musiałem się wzdrygnąć.
- Czy pan jest pewien, że ja tu mogę zostać? - zapytałem. ¬Mogę stąd odejść.
- Proszę zostać. Niech pan się trochę prześpi.
- To byłoby najlepsze ze wszystkiego - powiedziałem. Wzią¬łem swoją walizkę i chciałem już odejść, lecz Samsonow pow¬strzymał mnie.
- Czy naprawdę ta kobieta zabiła się? - zapytał.
- Pan mówi o tej kobiecie, o której ja pisałem? Tak. Ona i jej mąż. Mówiłem panu o tym. Ale nie myślę, abym ja był przyczyną. Zresztą, kto wie. Nie chciało im się po prostu dłużej żyć z nami. - Trudno ich za to winić.
- Nie powinni się jednak zabijać - powiedziałem. - To zu¬pełnie zmienia sprawę. Widzi pan, w moim opowiadaniu oni się najpierw nienawidzą, a potem wspólnie czytają te listy. Pan pa¬mięta, że ona oddaje się temu chłopcu po raz pierwszy, kiedy on jej dyktuje list do jej męża i pisze o tym, co ona czuła, kiedy oddawała się mężowi po raz pierwszy. Potem kochanek odchodzi, wraca mąż i znów czytają ten list, i jest im tak dobrze, jak nigdy przedtem.
- Pan mówi o swoim opowiadaniu - rzekł Samsonow. - To nieważne. Ja się pytam, jak było naprawdę. Czy pan rzeczywiście przeżywał z nią jakby to samo, co z jej mężem?
- O tak. W ten sposób zaczęły się nasze zabawy. Najpierw dyktowałem jej ten list, udawałem jej męża... no i tak się to wszystko skończyło.
- Dobrze - powiedział Samsonow. - Niech pan pośpi tro¬chę, a potem powiem panu, co robić. - Odszedł już; w drzwiach przystanął jeszcze i obrócił się ku mnie. - To nie będzie trudne - powiedział.
- Bardzo na to liczę. Zresztą pan kiepsko płaci. Uśmiechnął się.
- Zapłacę najlepiej, jak tylko potrafię - rzekł.
Rozebrałem się i położyłem na wąskim, polowym łóżku. Było gorąco i oddychałem z trudem; wszystko pachniało benzyną i smarem. Mimo to wkrótce zasnąłem.
Obudziłem się pod wieczór i wciąż jeszcze było bardzo gorąco. Tak gorącego lata nie pamiętałem od dawna, a zanosiło się na to, że i jesień będzie ciepła. Wstałem; obmyłem się trochę, a kiedy już skończyłem, zobaczyłem kartkę leżącą na stole. Spałem tak moc¬no, że nie słyszałem Samsonowa. Napisał: „Wyszedłem. Piwo jest w kanale. Proszę umyć BMW. Samsonow.”
Poszedłem szukać piwa do kanału. Zapaliłem przenośną lampę i zszedłem w dół schodami lepkimi od smaru. Podniosłem lampę i zobaczyłem stojące w kącie trzy butelki piwa. Chciałem otwo¬rzyć jedną z nich, ale nie miałem klucza. Oparłem więc korek bu¬telki o jakąś wystającą cegłę i uderzyłem weń wierzchem dłoni; butelki nie udało mi się otworzyć; uderzyłem silniej po raz drugi i wystająca cegła upadła. Chciałem ją wsunąć na swoje miejsce i uniósłszy cegłę na wysokość swojej twarzy zobaczyłem, że jest ona przykrywką do dość kiepsko pomyślanego schowka. Leżał tam rewolwer w naoliwionej szmacie; nic więcej. Włożyłem cegłę na swoje miejsce i wszedłem na górę. Niedobre było to piwo i pi¬jąc je pomyślałem, że trzeba będzie powiedzieć o schowku moje¬mu kapitanowi.
Ktoś wszedł na podwórko. Myślałem, że to Samsonow, lecz był to jakiś człowiek, którego nie znałem.
- Czy tu mieszka Dorota? - zawołał tubalnym basem. - Dorota? - powiedziałem. - Chyba nie.
- Dorota, ta kurwa - powiedział bas.
- Nic. Tu mieszka kapitan Samsonow, dyplomowany inżynier od naprawy samochodów.
- A to najmocniej pana przepraszam - powiedział bas.
- Proszę pana uprzejmie - powiedziałem i patrzyłem chwilę za nim. Szedł trzymając się muru i pomyślałem sobie, co nastąpi, kiedy skończy się mur. Tylko .Anioł Stróż byłby w stanic prze¬prowadzić go przez jezdnię i roześmiałem się przypomniawszy sobie o tym, jak kiedyś ksiądz w szkole zapytał mnie o to, jak wyo¬brażam sobie Anioła Stróża. Poprosiłem go o dzień zwłoki i w dwa dni później, za radą Wuja Józefa, powiedziałem mu, że Anioł Stróż to taki gość ze skrzydłami, który prowadzi mnie, kiedy idę pijamy przez kładkę ponad przepaścią. Ksiądz zrobił straszną awanturę i omal mnie wtedy nie wyrzucono; wyrzucono mnie zresztą w dwa miesiące później, oczywiście nie bez sprawy Wuja Józefa. Kiedyś w czasie lekcji nie uważałem i zniecierpliwiony nauczyciel uderzył mnie w twarz, a ja powiedziałem to Wujowi, który zjawił się w szkole następnego dnia, przyprowadziwszy z sobą jakichś dwóch panów o wyglądzie zawodowych dusicieli. Wszyscy mej byli w świetnych humorach; wszyscy trzej trzymali w rękach długie bykowce z solidnego rzemienia.
- Czy to pan uderzył mojego siostrzeńca w twarz? - zapytał Wuj Józef nauczyciela.
Nauczyciel począł się usprawiedliwiać; Wuj przerwał mu jednak wspaniałym gestem.
- To nieładnie bić dzieci po twarzy - powiedział zamachnąwszy się, bykowcem. - Czy umie pan śpiewać?
- Śpiewać?
- Tak. Proszę śpiewać, dopóki ja nie skończ.
Wuj rozpiął rozporek i swobodnie odlał się na środek klasy, a nauczyciel śpiewał tenorem, zachęcany przez dusicieli czyniących odpowiednie gesty. Wreszcie Wuj skończył i zapiąwszy starannie rozporek sprawdził, czy wszystkie guziki są zapięte; i wyglądał przy tym jak aktor wstępujący na scen.
- Teraz może pan wziąć ścierkę i wytrzeć to - powiedział do nauczyciela. - Jeśli już pan tak dba o wychowanie dzieci, to niech pan je również przyzwyczaja do porządku. - l znów zamachnął się bykowcem. Nauczyciel wziął z kąta jakąś szmatę i wykonał polece¬nie Wuja. - To już znacznie lepiej - powiedział Wuj. - Jeśli panu kiedykolwiek przyjdzie ochota uderzyć mojego siostrzeńca w twarz, proszę pamiętać, że zjawię się tutaj znów. Zobaczymy, co okaże się silniejsze; pańska bezmyślność czy moja pomysłowość. ¬Uchylił kapelusza i wyszedł; dusiciele poszli za nim.
Stałem pod drzewem, którego liście twarde były od kurzu, i pi¬łem piwo wprost z butelki. Chciałem już iść po następną, lecz usłyszałem zbliżające się kroki i zobaczyłem Samsonowa. Przez chwilę myślałem, że i on jest pijany; szedł mamrocząc coś do sie¬bie i kiedy wszedł w krąg światła, zobaczyłem jego tak wstrętny mi uśmiech. Samsonow podszedł do mnie, oparł się ciężko o wąt¬łe drzewo, a wtedy osypało się nieco kurzu na nasze twarze. - Wyspał się pan?
- Dziękuję. Pan był tak uprzejmy i zostawił mi kartkę. - Znalazł pan piwo?
- Znalazłem i rewolwer. Cegła wypadła.
Milczał; znów potrącił gałązki drzewa i znów osypał się kurz. - Gorąco tutaj - rzekł po chwili Samsonow. - Beton na¬grzewa się w ciągu dnia. Bierz pan szlauch; polejemy podwórko wodą.
- Skończę najpierw moje piwo - rzekłem. - Przynieś pan i dla mnie butelkę.
- Sam pan sobie przynieś - powiedziałem. - I weź pan ze sobą lampę elektryczną. I zaplącz pan kabel tak, żeby nastąpiło krótkie spięcie i żeby pana szlag trafił za pańską głupotę. Wytrącił mi butelkę z ręki.
- Proszę wziąć swoją walizkę i wynosić się stąd - powiedział. - To szkło zamiotę sam.
Zgarnąłem szkło nogą na bok, potem odwróciłem się ku niemu. - Jeśli ja wezmę swoją walizkę, to pan nie będzie mógł zabrać swojej - powiedziałem.
- Nie wybieram się nigdzie.
- To nie będzie zależało od pana, jeśli ja doniosę. Nielegalne posiadanie broni. W, niektórych wypadkach piętnaście lat. Tam dostanie pan wszystko; ubranie, wikt i opierunek. A teraz przy¬nieś pan i dla mnie butelkę. Pan rozlał moje piwo.
Patrzyliśmy chwilę na siebie, potem Samsonow wziął lampę i odszedł. Stałem wciąż pod drzewem patrząc za nim i wdychając gorzki zapach piwa rozlanego na ciepłym betonie, a skądś docho¬dził glos radia i tam śpiewano, że w deszczowy wieczór piloci usiądą za stołem i wypiją, gdyż niewiele rzeczy można robić w deszcz. Wtedy raz jeszcze pomyślałem, że niedługo przyjdzie deszcz i zabije zapach drzew, gorącej smoły i wiatru; i tylko psy pachnąć będą w deszczu.
Również i ten człowiek, który zginął przeze mnie, bał się deszczu, gdyż pochodził ze wsi i jak każdy człowiek ze wsi był przesadny, i bał się, że deszcz go zabije, jak zabijał zawsze tych wszystkich cho¬rych na gruźlicę, a ja dyktowałem te listy jego żonie i prosiłem go, aby nie bal się deszczu i aby nie myślał wcale o tym, gdyż teraz już medycyna poszła tak daleko naprzód, iż będzie mógł śmiało żyć, nawet gdyby deszcz padał każdego dnia; i prosiłem go, aby myślał tylko o tym, jak pierwszy raz był razem z żonę w łóżku; i o tym, jak bardzo była z nim szczęśliwa, i jak bardzo zawsze będzie z nim szczęśliwa, kiedy już wróci ze szpitala. I o tym, co ona czuła; a po¬tem przerywaliśmy pisanie i kochaliśmy się znowu; a potem to we¬szło już nam w przyzwyczajenie. A teraz nie ma już ani Barbary, ani Jana; teraz czekałem już sam na deszcz, którego on sil bał.
My wszyscy byliśmy biednymi ludźmi; i on, i ja, i Barbara. I nasz kraj był biedny; i tylko dlatego jego lekarz wpadł na ten pomysł z listami, gdyż nie mieli telefonu. Więc lekarz powiedział do Barbary, aby pisała do niego codziennie, gdyż stan psychiczny gruźlików jest czasem decydujący, jeśli chodzi o ich stan fizyczny; i tak Barbara zaczęła pisać te listy, a ja kiedyś spotkałem ją idącą do domu i ona powiedziała mi, że każdego dnia musi pisać jeden cho¬lerny list, i że ma tego dosyć, a wtedy ja jej powiedziałem, iż jej pomogę, i ona śmiała sil ze mnie; a pewnego dnia zacząłem jej dy¬ktować list i mówiłem o tym, co ona czuła, idąc po raz pierwszy z nim spać, i patrzyłem na jej pełne usta, które zrobiły się nagle suche, i tak to się zaczęło.
Samsonow wrócił i podał mi butelkę.
- Pan ma dziwne poczucie humoru - rzekł.
- Wiem. Ja jeszcze w grobie będę bawić się grzechotką. - I cóż pan zamierza?
- Nic nie zamierzam. Po cóż panu broń? Nie trzymałby pan tego, gdyby pan nie miał pozwolenia.
- Jeśli się ma broń i wie się, jak jej używać, to nic trzeba poz¬wolenia.
- Nie moja rzecz - powiedziałem. - Ja się wyprę w razie czego. Ale pan się nie wyprze. Ten garaż należy do pana. - Sta¬liśmy przez chwilę w milczeniu, a ja słuchałem wciąż tej piosenki o pilotach dobiegającej z otwartego okna; pomyślałem sobie, iż to nic było radio, a tylko płyta gramofonowa. Powiedziałem do Samsonowa: - Zapomnieliśmy się trącić. - I wyciągnąłem ku niemu swoją butelkę.
- To nie moja broń - powiedział Samsonow. - To broń mojego kolegi. Pamiątka z wojny. Pan tego nie zrozumie. Pan nie był na wojnie. 1 nic jest pan oficerem.
- A on panu powiedział: „nie komuniści mi dali broń, i nie komunistom ją oddam.”
- Tak było.
- Dlaczego nie trzyma jej u siebie? - Nie wziął ze sobą walizki.
- Oddaj mu pan to, kiedy wróci.
- Nie wierzą w duchy - powiedział Samsonow. - I panu bym także nic radził.
- Dlaczego pan go chce pamiętać? - Był dla mnie jak brat.
- Pan go aż tak kochał?
- Pan mnie nic zrozumiał - powiedział Samsonow. - Nic zna pan tej opowieści o dwóch braciach, z których potem jeden musiał nosić piętno na czole?
- Ale który z was jest Kainem?
- On.
- Przecież go już nie ma - powiedziałem. - Sam pan to oświadczył. A może pana nie zrozumiałem dobrze?
- Pan mnie dobrze zrozumiał - powiedział Samsonow. ¬Dobranoc.
Odszedł; wróciłem do swego pokoju i rozpakowałem walizko. Miałem tam obraz Madonny, na którym Wuj Józef napisał kiedyś: „Kochanemu Grzegorzowi na pamiątko wspólnie spędzonych no¬ry i dni w Górnej Galilei - Maria.” Dedykacji nie dało się niczym zmyć. Powiesiłem obraz na ścianie i położyłem się, lecz długo jeszcze nie mogłem usnąć. Wciąż jeszcze było gorąco i słyszałem tę pieśń o pilotach dochodzącą do mnie przez okno, a kiedy je zamknąłem, nie było wcale lepiej; a potem nagle spadł deszcz i usnąłem.
Obudziłem się następnego dnia dość późno, szybko dokonałem ablucji i wyszedłem na podwórze. Samsonow stał w cieniu drzewa i patrzył w niebo, a poszedłszy za wzrokiem jego, zobaczyłem klucz odchodzących na południe ptaków.
- Odlatują już - powiedział Samsonow. - Za miesiąc nie będzie ani jednego.
- Nie - powiedziałem. - Tym razem potrwa to dłużej. Myś¬lę, że aż do października. Lato było gorące.
Samsonow nalał sobie herbaty, po czym podał mi kartkę wy¬dartą z notatnika.
- Zna pan dobrze Wrocław? - zapytał. - Mieszkałem tutaj.
- Pojedzie pan na Parkową dwa. Tu jest nazwisko tej osoby. Przeczytałem: Weronika Rackmann.
- Niemieckie nazwisko - powiedziałem. - Zabawne. Pan ma rosyjskie, ta pani niemieckie, moje także nie jest polskie.
- Proszę uważać na panią Rackmann. Pije za dużo. - Czy to ona będzie prowadzić wóz?
- Pan. Mimo to proszę uważać. Ona będzie chciała z panem pić.
- Skąd pan to wie? Pani Rackmann nie widziała mnie nigdy na oczy.
- Będzie tak, jak ja mówię. Czy pan wie, gdzie jest miasto B.? - Znam drogę.
- Wieczorem pan wróci. I proszę powiedzieć pani Rackmann, że od dzisiaj pan ją będzie wozić, o ile ona sobie tego życzy. Z tym, że oczywiście ja będę panu płacił.
Wsiadłem do samochodu i paląc papierosa czekałem, aż roz¬grzeje się silnik. Samsonow patrzył na mnie uśmiechając się tym swoim dziwnym uśmiechem.
- Dlaczego pan chciał zostać aktorem? - zapytał nagle. - Żeby się ukryć między ludźmi.
- Byłby pan chyba niezłym aktorem.
- Mam zły głos. Tego się nie dało naprawić.
- Proszę już jechać. Dzień jest ładny, szkoda czasu. I proszę jej koniecznie powiedzieć, że od dzisiaj pan ją będzie wozić, a nie ja. To bardzo ważne. Nie zapomni pan?
- Nie - powiedziałem.
Wyjechałem; jadąc powoli, patrzyłem na drzewa, które były jeszcze zielone, i oczywiście zabłąkałem się; tak, iż musiałem przystanąć i spytać o drogę. Wreszcie znalazłem ulicę Parkową. W narożnym kiosku kupiłem parę gazet i idąc poprzez ulicę zo¬baczyłem zabawną scenę; chodnikiem naprzeciw siebie szło dwóch ślepców i zderzyli się ze sobą, ale żaden z nich nie powiedział ani słowa; poczęli się tylko ostukiwać laskami i rozeszli się bez słowa.
Znalazłszy dom, wszedłem po schodach i zadzwoniłem; nikt jednak nie odpowiadał. Musiałem zmrużyć oczy, gdyż światło pa¬dające przez okno klatki schodowej oślepiało mnie. Czekałem przez długą chwilę; wreszcie zadzwoniłem po raz drugi. Wtedy nagle otworzono drzwi sąsiedniego mieszkania; jakiś staruszek popatrzył na mnie i szepnął:
- To pan? To pan?
- Tak, to ja - powiedziałem. Każdy człowiek na moim miejscu powiedziałby tak samo. Tylko Wuj Józef nie. Wuja Józe¬fa nakryła kiedyś ciotka z inną kobietą w łóżku i Wuj Józef powiedział, że to po prostu nie on.
Ten staruszek znów popatrzył na mnie.
- To pomyłka - powiedział. - Pan, rzecz prosta, zechce mi wybaczyć.
Wrócił do siebie zatrzasnąwszy drzwi. Zadzwoniłem po raz trzeci i otworzyła mi dziewczynka.
- Dzień dobry, Małgosiu - powiedziałem. - Chciałbym mówić z panią Rackmann.
- Skąd wiesz, że nazywam się Małgosia?
- Na ścianie ktoś napisał: „Małgosia to skarżypyta.” Stoję tu już od pięciu minut i przeczytałem wszystko, co napisane jest na ścianach. A teraz idź i poproś panią Rackmann.
Małgosia odeszła; usłyszałem kroki na korytarzu i jakaś kobieta stanęła w drzwiach, ale nie widziałem jej twarzy, gdyż słońce pa¬dające z boku oślepiało mnie.
- Pani Rackmann? - zapytałem.
Nie odpowiedziała, a ja stałem rozkraczony, ze zmrużonymi oczami i pamiętałem o tym, że ona mnie widzi, i nie wiem dlacze¬go myślałem o tym filmie, w którym jakiś dezerter zginął w obronie dziewczyny, której nikt nie znał i nikt nie kochał; a potem myślałem o ornym jeszcze filmie, w którym jakiś buntownik ginął o sto kroków od statku, na którym uciec miał z Irlandii; więc odszedłem jeszcze o krok w tył, aby jej nie widzieć i aby ona mogła zobaczyć mnie lepiej, i zapytałem:
- Czy to pani Rackmann?
- Tak - powiedziała. - Proszę wejść.
Wszedłem za nią i przyjrzałem jej się; była młoda i dość nawet ładna, lecz zdziwiło mnie jej uczesanie; tak czesały się kobiety przed pięcioma laty. Nie wiedziałem, ile ma lat; przypuszczałem, iż wygląda na starszą, niż jest. Nie mogłem tego wiedzieć; Wuj Józef uczył, że o kobiecie nie wie się niczego, jeśli nie patrzy się na nią przez mężczyznę, z którym żyje.
- Przysłał mnie tutaj pan Samsonow - powiedziałem. - Sa¬mochód jest na dole. Inżynier Samsonow powiedział, że mam z panią jechać do miasta B.
Nie odezwała się; stała przypatrując mi się w milczeniu i trzymała w palcach pasmo włosów, tarmosząc je tym samym ruchem, jak to czynił Samsonow.
- Myślałem, że pani na mnie czeka.
- Tak panu powiedział inżynier Samsonow?
- Źle się wyraziłem. Myślałem, że pani czeka na Samsonowa. Pan Samsonow powiedział mi, że pani czeka na niego, więc myśla¬łem, że pani czeka na mnie czekając na Samsonowa, ponieważ nie mogła pani wiedzieć, że zamiast Samsonowa, na którego pani czekała, przyjadę ja; więc myślałem, że czeka pani na mnie. Czy wyrażam się jasno?
- Pan pracuje dla niego? - Od wczoraj.
- Proszę, niech pan wejdzie do pokoju.
Przeszedłem z korytarza do pokoju; było tam jeszcze nie po¬sprzątane, ale nie to mnie zdziwiło; ten czysty i biały pokój nie pachniał kobietą, a przecież widziałem nie zasłane jeszcze łóżko, a ona stała o krok ode mnie i nie czułem wcale jej zapachu, i tego mi brakowało. Nad łóżkiem wisiała jakaś fotografia; ktoś tam wy¬pinał pierś pokrytą medalami, ale nie przyjrzałem się temu bliżej.
- Proszę, niech pan przejdzie do drugiego pokoju - powie¬działa. - Ja tu tymczasem posprzątam.
- Pojedziemy do miasta B.? - zapytałem.
- Tak. Muszę się tylko przygotować.
- Nie musi pani brać płaszcza. Dzień jest ładny. Możemy na¬wet opuścić dach.
Przeszedłem do następnego pokoju i usiadłem w fotelu, a za chwilę weszła Małgosia i usiadłszy na podłodze poczęła mi się przyglądać czarnymi oczkami.
- Masz oczy jak węgielki - powiedziałem. - Wiem o tym.
- Tak? To świetnie. Możemy uważać temat za wyczerpany, a ja tymczasem przeczytam gazetę.
- Zreperuj mi skakankę - powiedziała. Wziąłem skakankę i obejrzałem ją.
- Wyrzuć to - powiedziałem. - Kupię ci inną. Tej nie opłaca się już reperować. A teraz daj mi czytać, kochanie. Małgosia wyszła, a ja zacząłem czytać gazetę i przeczytałem sprawozdanie z procesu jakichś ludzi, którzy w czasie wojny wal¬czyli w podziemiu przeciw komunistom i teraz dopiero zostaną powieszeni; i nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, myśląc o Wuju Józefie, który przed samym Powstaniem Warszawskim wstąpi! wreszcie do jakiejś organizacji podziemnej i otrzyma! pew¬nego dnia rozkaz zlikwidowania bojówki komunistycznej i spotkawszy się ze swymi druhami - bojownikami ustalił, iż rozpoczną działania o godzinie dwunastej w nocy, lecz była dopiero czwarta; tak wiec udano sil wraz z karabinami maszynowymi, granatami i dynamitem do najbliższej restauracji, aby posilić się przed akcją skromnym, żołnierskim poczęstunkiem, który przeciągną! się w dwu¬tygodniowe pijaństwo połączone z występami o charakterze artys¬tycznym, a kiedy wreszcie otrzeźwieli, okazało się, iż komunistów zlikwidowała inna, konkurencyjna organizacja polityczna i tylko dlatego Wuj Józef żył jeszcze teraz z nami; zdrowy, piękny i udzielający nam przy każdej okazji moralnych rad i wskazówek.
Myślałem o tym wszystkim siedząc w fotelu i wtedy nareszcie Weronika Rackmann wróciła.
- Jest jeszcze jedna rzecz - powiedziałem. - Inżynier Sam¬sonow kazał mi powiedzieć, że od dzisiaj ja panią będę wozić gdzie trzeba, z tym oczywiście, że on będzie płacić.
- Samsonow kazał to panu powtórzyć? - Jestem przecież jego pracownikiem.
- I powiedział, że to on będzie panu płacić?
- Mówił mi o tym dwa razy i kazał mi to powarzyć. Nic nie powiedziała; patrzyła na mnie długo i uporczywie, i widziałem w jej oczach wyraz nienawiści, ale wiedziałem już, że nie była to nienawiść w stosunku do Samsonowa.
- Zawsze przypuszczałam, że Samsonow jest podły - powiedziała wreszcie. - Nic wiedziałam jednak, że aż do tego stopnia. - Mam mu tu powtórzyć? - zapytałem. - Będę bardzo szczęśliwy.
- To dla mnie obojętne. Niech pan teraz przejdzie do pierwszego pokoju, a ja tu tymczasem posprzątam.
Przeszedłem do pokoju, w którym uprzednio byłem, i pod¬szedłszy do okna Oparłem się o framug, i patrząc na pełną słońca ulicę uświadomiłem sobie, że coś się tutaj zmieniło w ciągu tego czasu, kiedy myślałem o Wuju Józefie; tak więc odwróciłem się i popatrzyłem na pokój, i wtedy zrozumiałem, iż fotografia tego z medalami na piersiach znikła nagle ze ściany; wisiała tam teraz reprodukcja Matisse'a. I teraz pomyślałem sobie, że się już o niej nic dowiem niczego.
Ona wróciła ubrana w jasny płaszcz., a głowę owiązaną miała chustką i wyglądała lepiej niż poprzednio.
- Możemy jechać - powiedziała. Nic ruszyłem się z miejsca.
- Pani lubi kwiaty?
- Kwiaty? Nie wiem. Chyba tak jak każdy.
- Na oknie pełno kwiatów - powiedziałem. - I na ścianie także kwiaty. - Wskazałem ręką na reprodukcjo Matisse'a wiszą¬cą ponad łóżkiem. - Te kwiaty wyglądają zupełnie jak nowe. - Chciał pan powiedzieć: jak świeże.
- Nic. Chciałem powiedzieć: jak nowe. I tak właśnie powiedziałem. Żyjemy pod Słońcem Stalinowskiej Konstytucji I mam zagwarantowaną wolność słowa. Nich pani zdejmie tego Matisse'a i powiesi z powrotem fotografię. Reprodukcja niedobra.
Patrzyła na mnie spokojnie i bez obrazy; jej włosy wysunęły się nagle spod chustki i kosmyk opadł jej na czoło, i wtedy pomyślałem sobie, że powinienem ten kosmyk z powrotem wsunąć pod chustkę i tak też uczyniłem.
- Tak będzie lepiej - powiedziałem. - Mały niezgrabny ruch. Te małe rzeczy najwięcej znaczą.
- A co znaczy ten mały i niezgrabny ruch?
- Tego jeszcze nie wiem - powiedziałem. - Pani to wie le¬piej. To przecież pani mnie nie cierpi. A ja się tylko dowiem, dlaczego.
Poszliśmy do samochodu; otworzyłem jej drzwi i zamknąłem je za nią, kiedy już wsiadła. Silnik był już chłodny; czekałem więc przez chwilo i patrzyłem w lusterko nastawiając je tak, aby wi¬dzieć jej twarz; i manewrowałem tym lusterkiem tak długo, aby ona widziała, iż chcę ją widzieć i że to idzie mi niezgrabnie.
- Jedźmy już - powiedziała.
- Silnik jest jeszcze chłodny. Inżynier Samsonow kazał mi dbać o ten wóz.
- Pan nie jest zawodowym kierowcą? - Dorabiam sobie w ten sposób.
- Kim pan jest z zawodu?
- Świadkiem.
- Czy to dobry zawód?
- Świetny. Jestem świadkiem w procesie przeciwko człowie¬kowi.
Uśmiechnęła się.
- Pan pisuje opowiadania? - Próbuję.
- Jeśli pan rzeczywiście jest świadkiem w procesie przeciwko człowiekowi, nie myślę, aby pańskie rzeczy ukazały się drukiem.
- Pani mi to właśnie wyjaśniła.
- Więc dla kogo pan pisze?
- Zapomniałem pani powiedzieć, że jestem idiotą. - I dlatego pan właśnie pisze?
- Przedtem chciałem zostać aktorem. Nie udało mi, się nigdy. Opowiem pani o tym kiedy indziej.
- Pan nie może wiedzieć, czy spotkamy się jeszcze.
- Więc opowiem pani wtedy, kiedy pani już nie będzie. Mnie tylko n to chodzi, aby opowiadać.
- I aby grać?
- Tak. Czy pani pije herbatę z cukrem? - Tak.
- To dobrze. Ale ja piję bez cukru. Możemy teras pojechać na kawę, pani zamówi swoją kawę, a ja pani oddam swej kawałek cukru. Potem ja wyjadę z tego miasta, wrócę tutaj za pół roku, znów się spotkamy i pójdziemy na kawę, a wtedy ja w milczeniu położę przed panią kostkę cukru. I nie odezwę się ani słowem, a pani już będzie wszystko wiedzieć o tym, co przeżyłem w ciągu tego pół roku. Dobrze?
- Pójdziemy na kawę w mieście B.
Przejechaliśmy w milczeniu parę kilometrów, a droga przed nami prosta była i obsadzona drzewami, a ja pomyślałem sobie, że dobrze by było jechać tędy za miesiąc lub dwa, kiedy drzewa, zie¬lone teraz i lekkie, ugną się już pod ciężarem rdzy.
- Nie lubię tego wszystkiego - powiedziałem do niej. - Za ładnie tu i za czysto. Nie ma ściernisk. Nikt tu pewnie nie pali ognisk. Chciałbym kiedyś pójść ścierniskiem i zjeść trochę pie¬czonych kartofli. I zapytać się pastuchów, jaka jutro będzie po¬goda, i dostać od nich po głowie.
- Dlaczego?
- Dla kompozycji - powiedziałem. - Żeby w jakiś sposób zamknąć zdanie. Niech pani na mnie nie zwraca uwagi.
- Dlaczego pan chce pisać?
- Pani mnie o to pyta poważnie?
- Nie. Dla kompozycji. Pan prowadzi wóz, a ja z panem roz¬mawiam. Pan patrzy na mijane drzewa i wypowiada swoje myśli. Obraz się zamyka.
Nic nie odpowiedziałem. Uśmiechnąłem się gorzko i popatrzy¬łem na drzewo rosnące u skrzyżowania dróg.
- Nie lubię tych drzew - powiedziałem. - Nie wiem, co pa¬ni odpowiedzieć. Postanowiłem poświęcić życie głupstwu... Czy pani patrzy na mnie?
- Tak.
- Czy oczy moje są puste? - Tak. Proszę mówić.
Nie zdążyłem jej odpowiedzieć; o mało nie wyrwało mi kierow¬nicy z rąk; całe szczęście, iż trzymałem ją mocno i udało mi się ją odepchnąć od siebie; zjechałem na bok i popatrzyłem na Weroni¬kę. Była blada, lecz trzymała się dzielnie.
- Guma poszła - powiedziałem. - Szczęście, że nikt nie nadjeżdżał, bo rzucało mną. Dziękuję pani.
- Za co?
- Że nie chwyciła mnie pani za rękę. Byłoby z nami kiepsko. A w ogóle mało jest zajęć dla dorosłych ludzi.
- Tego już nie rozumiem.
- Pani mnie pytała, dlaczego wziąłem się do pisania. Być może, iż mogłem tego nie robić. Tak czy owak teraz jest zbyt późno, aby o tym mówić.
Wysiadłem z wozu i od razu dostrzegłem, co się stało; jakiś koń zgubił podkowę z hacelami; podkowa tkwiła teraz w mojej przedniej gumie. Wyrwałem podkowę i pokazałem ją Weronice.
- Śmiało - powiedziała. - Zaczynaj pan.
- Powiadają, że podkowa przynosi szczęście. Czasem to różnie wygląda.
- Mogłoby być gorzej.
- Ale zawsze się tak przecież mówi w takich wypadkach. Zdjąłem marynarkę i rzuciłem ją na siedzenie; otworzyłem bagażnik, i wyjąłem stamtąd zapasowe koło i lewar. ,
- Nie musi pani wysiadać - powiedziałem. - Za pięć minut jedziemy dalej. .
- Niech pan weźmie rękawice - . powiedziała. . Podszedłem do niej i wziąłem grube, skórzane rękawice; wciągnąłem je, lecz nie umiawszy poradzić sobie z zatrzaskiem, wyciągnąłem ku niej ręce.
- Proszę zapiać - powiedziałem.
Patrzyła na mnie i twarz jej nagle stała się biała, a ja wciąż jeszcze .stałem z wyciągniętymi rękami. .
- Już po wszystkim - powiedziałem. - Nie musi się pani bać. Najważniejsze, że nikt nie nadjeżdżał z przodu.
- Dlaczego pan chciał zostać aktorem?
- Żeby się schronić przed ludźmi - powiedziałem. - Nie wiem, dokąd przed nimi można uciec, a boję się żyć z tymi ludźmi.
- Dlaczego?
- Są tacy jak ja - powiedziałem. - Proszę zapiąć te zatrzaski.
Wróciłem do bagażnika i wziąłem stamtąd korbę od lewara; a potem, kiedy zmieniłem już koło i zamknąłem bagażnik, usiadłem przy Weronice i począłem ściągać rękawiczki.
- Proszę nie ściągać rękawic - powiedziała Weronika. ¬Niech Pan prowadzi wóz w rękawicach.
- Są brudne.
- To bez znaczenia. W rękawicach lepiej prowadzić. Kierownica nie wyślizguje się z rąk.
- Baśnie. To może ważna rzecz dla kierowców wyścigowych, ale mnie nie wolno jechać więcej niż siedemdziesiąt. Pobrudzę kierownicę i właściciel zrobi mi piekło. Nawet nie wiem, kto to jest.
- Nikt panu nie zrobi piekła. Ten wóz jest mój. - Dlaczego pani sama nie prowadzi?
- Nie nauczyłam się nigdy. Uważałam, że tak jest zabawniej. Położyłem ręce na kierownicy i wtedy znów dojrzałem jej wzrok, i ten dziwny wyraz nienawiści w stosunku do mnie, a przecież znaliśmy się tylko od dwóch godzin i jadąc teraz, i rozmawiając z nią myślałem, że jest wszystko w porządku.
- Dlaczego pani na mnie patrzy tak cholernie? - zapytałem. - Nie jestem przecież inspektorem z urzędu podatkowego. A w dodatku pani wcale nie ma pieniędzy.
Uśmiechnęła się.
- Ten uśmiech też już znam - powiedziałem. - Znam czło¬wieka, który uśmiecha się cały czas tak jak pani, kiedy na mnie patrzy. Nie wiedziałem, że jestem aż tak zabawny. Dotychczas mówiono mi co innego.
- Panu się zdaje - powiedziała. - Jedźmy już.
- Nic mi się nie zdaje. Nie wiem, co jest pomiędzy panią a Samsonowem. Nie wiem, dlaczego patrzycie na mnie tak, jak¬byście mieli jedną parę oczu do spółki. Wiem natomiast co inne¬go: nic mnie to wszystko nie obchodzi.
- A więc proszę się nie zajmować moją osobą - powiedziała. - Pańska rzecz to prowadzenie samochodu. Za to właśnie będzie pan płacony.
Wyszedłem z samochodu i zatrzasnąłem drzwi; przeszedłem na drugą stronę i usiadłszy tam na kamieniu, zapaliłem papierosa. - Zabiorę się jakoś do Wrocławia - powiedziałem. - Kapitanowi powiem, gdzie pani stoi. Na wieczór panią ściągnie.
Z daleka nadjeżdżała jakaś ciężarówka; stanąłem na skraju drogi i podniosłem rękę. Wtedy Weronika wyszła z samochodu i podeszła do mnie.
- Proszę mi poprawić włosy - powiedziała.
Poprawiłem jej włosy; ten kosmyk, który wymykał się wciąż spod chustki. Kierowca ciężarówki zahamował.
- Nawalił panu wóz? - zapytał.
- Nie. Pokłóciłem się z żoną. A teraz już jest wszystko dob¬rze. Na jakiś czas,.
- Babę trzeba trzymać krótko przy zębach - powiedział kie¬rowca i odjechał.
- Pani ma ładne włosy - powiedziałem. - Wiem o tym.
- Wszyscy mówią to samo? - Tak. Jedźmy dalej.
- A ja mam prowadzić w rękawiczkach?
Wiatr od pola rozrzucił włosy Weroniki i pochyliła się ku mnie; więc poprawiłem znów jej włosy i staliśmy przez chwilę naprzeciw siebie, a potem znów nadeszła fala wiatru.
- Pobrudzę pani włosy - powiedziałem. - Czy on zawsze robił tak samo?
- Jedźmy już - powiedziała. - Przykro mi, że się uniosłam. Nie odpowiedziałem i nie rozmawialiśmy już, a ja przez cały czas czułem jej wzrok na moich rękach opartych na kierownicy i tak przyjechaliśmy do tego miasta, które zostało zburzone pod¬czas wojny i którego nie odbudowano jeszcze. W środku miasta, gdzie niegdyś znajdował się rynek, umiejscowił się jakiś przejezd¬ny cyrk i przejeżdżałem teraz obok karuzeli. Dyrektor cyrku do¬szedł do przekonania, iż miasto jest tak czy owak nędzne, i nie obudował karuzeli; w takt hałaśliwej muzyki okręcał się szkielet.
- Dobre - powiedziałem. - Jak się nazywał ten, który ma¬lował pijanych ślepców?
- Breugel?
- Jego tu trzeba. Gdzie jedziemy?
- Przy końcu ulicy jest gospoda - powiedziała. - Tam jest zawsze jeden pijany ślepiec. To pana zabawi na jakiś czas.
- Jak długo mam na panią czekać? - Wrócę wieczorem.
- Będę się świetnie bawić - powiedziałem. - Nawet nie wziąłem niczego do czytania.
- Tak czy owak spędzi pan miło czas.
- Nie będę pić z tym ślepcem, jeśli o to pani chodzi. A po za tym mam uważać na panią.
- Nie myślałam o wódce.
- Rozumiem. Mam z nim grać w szachy. A w ogóle nie powi¬nienem za dużo wiedzieć, prawda?
Zatrzymałem samochód przed gospodą; ona odeszła. Zamkną¬łem dach i drzwi, potem wszedłem do gospody. O tej porze było tu pusto; w kącie przy stoliku spał jakiś staruszek z głową wspartą na pięściach. Podeszła do mnie kelnerka.
- Macie tutaj porter? - zapytałem. - Na pewno nie macie porteru. A najlepszy harmonista wyjechał do Warszawy, żeby się wyuczyć na inżyniera. Szlag by wasze miasto trafił. Dzień dobry.
- Znów ten biały wóz - powiedziała kelnerka, patrząc przez okno na samochód stojący w ciepłym cieniu zielonego drzewa. ¬Nasze dzieci lubią pana samochód.
- Często go pani widuje?
- Ten pan, który tu nim przyjeżdżał, siedział zawsze przy tym stole - powiedziała. - I pił herbatę. Nigdy nie powiedział ani jednego miłego słowa. Czasami siedział przez parę godzin. Po¬tem przychodziła ta kobieta i odjeżdżali.
- Czy dostano mój porter?
Odwróciła się od okna i popatrzyłem na nią. Nie miała w sobie tej bezczelności, jaką miewają zazwyczaj kelnerki przyzwyczajone do obsługiwania pijaków. Patrzyłem na jej skośne oczy i pełne usta, ale nie było na sali ani jednego mężczyzny, więc nie widzia¬łem jej dobrze. Staruszka nie brałem w rachubę; był ślepy; biała laska leżała przed nim na stole.
- Co będzie pan pić? - Porter.
- Jest tylko zwyczajne piwo. - Dobrze. Pomyślę nad tym.
Odeszła, a ja podszedłem do staruszka i potrząsnąłem nim, a on poderwał głowę niespodziewanie rześki i radosny.
- Co wiesz o tej dziewczynie, tato? - zapytałem. - Jest ładna.
- Ale jak tam dalej z nią?
Dotknął mojej ręki; przesunął po niej palcami szukając zapewne śladów reumatyzmu, a potem splótł dłonie.
- Jesteś jeszcze młody - powiedział. - Dasz radę. - Jak ty to wszystko wiesz?
Uniósł swoją dłoń i przejechał nią po mojej twarzy; czułem na ustach gorzki smak tytoniu; po czym lego palce cofnęły się znów. - Twarz nic nie znaczy - powiedział. - Człowieka najlepiej poznaje się po rękach.
- Dlaczego ona się nie uczy, tato?
- Matka nie chce jej puścić z domu. Jest jedyną córką. Wiesz, jak to jest z rodzicami. Myślą, że w dużym mieście to Bóg wie co. - Jak długo ona tu pracuje?
- Dwa lata. A mnie jej żal. Jest taka ładna.
- Co wy tu robicie wieczorami? Jest chociaż kino?
- Nie. Teraz przyjechało Wesołe Miasteczko. A wieczorami nie robi się nic.
- Czasem ktoś kogoś dźgnie nożem i to wszystko, prawda? - Zdarza się i tak. Nieczęsto. Ludzie nie mają pieniędzy na wódkę. Weźmiesz ją stąd?
- Nie. Nie mam domu.
- Szkoda jej - powtórzył. - To najładniejsza dziewczyna. Jej matka boi się o nią. Weź ją stąd.
Nie odpowiedziałem mu; już teraz wiedziałem, że jest ładna, młoda i ciepła jak kot śpiący w cieniu drzewa zmęczonego sierp¬niem, a ten staruszek znów wyciągnął ku mnie rękę i znów uczu¬łem na ustach cierpki smak tytoniu. Pewnie nie kupował goto¬wych papierosów; musiał je skręcać sam.
- Nie - powiedział. - Zostaw ją tutaj. Szkoda jej dla ciebie. Idź z nią, ale nie zabieraj jej.
- Dobrze - powiedziałem. - Nie wezmę jej. - Szkoda jej dla ciebie.
- Nie wezmę jej - powtórzyłem. - Co tu jeszcze macie oprócz Wesołego Miasteczka?
- Więzień.
- Macie i to?
- Tu jest największy więzień na Dolnym Śląsku. Nie wiedzia¬łeś o tym? Nikt nawet nie wie, ile tu ich siedzi.
- Więzienie to już coś jest. Kupić ci piwo, tato? - Dobrze. Nic, nie mów do mnie „tato”.
- A to dlaczego?
- Nie chcę, żeby ktoś, kto wygląda jak ty, mówił do mnie „tato”. Kup mi piwo i idź.
Wróciłem do swego stolika; czekałem chwilę, potem dziewczy¬na podeszła do mnie.
- Jeśli pan chce coś zamówić, to teraz - powiedziała spoj¬rzawszy na zegarek. - Teraz będę miała trzy godziny przerwy. Pracuję od szóstej rano.
- Ja miałem trzy lata przerwy - powiedziałem. Pochyliła się ku mnie.
- Byłeś tutaj? - Tak.
- I jak?
- Powiedziałem ci: trzy lata przerwy. - Było ciężko?
- Sama zobaczysz. Uśmiechnęła się.
- Jakie chcesz piwo?
- Jasne. Dla starego też jasne.
Odeszła, a ja patrzyłem za nią i wiedziałem, iż ona czuje mój wzrok. Poruszała się z gracją dziewczyny z Via Venetto i to było zabawne, gdyż ja pamiętałem ten film; była to historia o telefo¬nistkach i o tym, że życic byłoby piękne, gdyby nie tam coś, cze¬go już nie pamiętałem. Pamiętałem tylko te dziewczyny; i ona pamiętała je także.
Wróciła i postawiła przede mną piwo. - Ty tu mieszkasz?
- Nie - powiedziała. - Mieszkam przy rodzicach. Śpię tylko tutaj w czasie przerwy.
- Na pierwszym piętrze? Trzecie drzwi z korytarza na lewo? - Na drugim.
- Nic zamykaj drzwi. wypiję piwo i pójdę. Nic chcę, żeby ten stary o tym wiedział.
- On wic wszystko o mnie.
- Opowiada innym, a jemu stawiają? - Ty postawiłeś mu już przedtem.
- Postawię nut jeszcze raz. Miałem trzy lata przerwy. Odeszła, a ja pomyślałem sobie o tym, że dobrze by było napi¬sać opowiadanie o tej dziewczynie i o tych ludziach, którzy wy¬chodzą z więzienia i idą do tej gospody, aby się napić, i ją tu spotykają, i mówią jej o tym, że siedzieli po parę lat, patrząc przy tym n a jej usta, które stają się suche. Pewno było już tutaj cale mnóstwo takich cwaniaków mówiących jej, iż wyszli z więzienia, a ona przygarniała ich wszystkich; ciepła, silna i mocna. Tylko Wuj Józef nie potrzebowałby kłamać; on rozegrałby to wszystko inaczej; ludzie zaczęliby biegać, przysięgać i kłamać; i o Nim myś¬ląc, do niej poszedłem na górę.
Obudziło nas pukanie do drzwi i musiał to już być wieczór. - Kto tam? - zapytała dziewczyna.
- Proszę mu powiedzieć, że czekam na dole - powiedziała Weronika Rackmann i odeszła.
- Tak dobrze mi się spało - powiedziałem. - Teraz znów nie będę spać w nocy. Ze mną zawsze tak.
- A jak będzie dziecko?
- Już twoja w tym, siostro, głowa, żeby nie było. - Przyjedziesz tu jeszcze kiedyś?
- Może. Przywieźć ci coś?
- Idź do kina, a potem opowiesz mi. Tu był taki jeden, co dobrze opowiadał, ale zabił się na motocyklu. Ten opowiadał naj¬lepiej.
- Dobrze. Pójdę do kina. Ale teraz muszę już iść. Będę myśleć o tobie.
- Nie jedź za szybko - powiedziała. - Uważaj na siebie. - Do tamtego też tak mówiłaś, prawda?
- To był mój pierwszy.
- Dobrze. Będę jechał powoli.
Wyszedłem; Weronika Rackmann czekała przy samochodzie, uśmiechając się do mnie. Ktoś zapalił światło na górze i wtedy zobaczyłem, iż palto jej i suknia są ubrudzone błotem.
- Upadła pani?
- Wszyscy upadają - powiedziała. - Jedźmy.
Znów przejechaliśmy przez ten plac, gdzie okręcał się szkielet karuzeli, a potem wyjechaliśmy na prostą drogę i tam było jeszcze trochę światła; a ja znów patrzyłem na cienie drzew.
- Co robi pani córka cały dzień?
- Pan myśli o Małgosi? To nie jest moje dziecko. Sąsiedzi ją u mnie zostawiają.
- Ciekaw jestem, skąd pani mogła wiedzieć, że jestem u tej dziewczyny - powiedziałem. - Pewnie mnie ten staruszek wy¬śpiewał. To najweselszy inwalida w całej Polsce Ludowej.
- Nie widziałam tam żadnego staruszka - powiedziała. ¬Jakaś kobieta myła podłogę, a ja ją zapytałam, gdzie mieszka ta dziewczyna. To wszystko.
- Skąd pani wiedziała, że z nią pójdę?
- Widziałam ją parę razy. Myślałam, że się panu będzie podo¬bać. Musiał pan przecież spędzić jakoś czas, prawda?
Odwróciłem się ku niej i znów poprawiłem jej włosy; ten zabawny kosmyk, który wciąż wysuwał się spod chustki chociaż nie opuściłem teraz. dachu i nie było już wiatru. Patrzyłem na nią; siedziała uśmiechnięta i spokojna.
- Oboje musieliśmy spędzić jakoś czas - powiedziałem. ¬Pani i ja. Pani powinna wstąpić gdzieś i oczyścić swoją sukienkę. Co pani zrobi, jeśli pani mąż to zobaczy.­
Nic nie odpowiedziała.
- Pani jest oczywiście zadowolona, że ja poszedłem z tą dziewczyną - powiedziałem. - Pani wiedziała, że ja to zrobię.
- Wiedziałam.
- A może pani kazała mi specjalnie czekać w tej gospodzie. a nie w innej - .• .Jest tam pewnie i jakaś inna gospoda w tym mieście? Tylko że tam nie ma takiej dziewczyny.
- Jest kelner - psycholog.
- Pani mi kazała specjalnie tam czekać?
- Rozmawialiśmy już na ten temat. I doszliśmy do wniosków, musimy oboje jakoś spędzić czas. Pan Poszedł z tą dziewczyną, a ja poszłam w swoją stronę. Potem spotkaliśmy się, pan obejrzał moją suknię i wyciągnął pan odpowiednie w nioski. Czy musimy o tym ciągle mówić?
Nic nie odpowiedziałem, wciąż myślałem o tej dziewczynie; o tych wszystkich cwaniakach, którzy opowiedzieli jej, iż wyszli właśnie z więzienia; a ona brała ich wszystkich ze sobą do swego małego pokoju pełnego suchych kwiatów, świętych obrazów i ciepłego od słońca. I pewnie wszyscy mówili jej podobne słowa; i ona mówiła im to samo, co mówiła mnie; a ja, jadą teraz samochodem, nie umiałem myśleć o niej źle; nie obchodziło mnie to wcale; i pomyślałem sobie po raz pierwszy, że to jest właśnie początek starości, która przyszła zbyt szybko. Byłem z nią; dużo o niej wiedziałem: ona dużo umiała, a ja nie myślałem o niej źle.
Wtedy nagle złapał mnie ból; zjechałem na skraj drogi i począłem szukać swojej nitrogliceryny.
- Chryste. - powiedziałem. - Musiałem ją zostawić u niej. - Co to było?
Nie odpowiedziałem jej. starałem się oddychać spokojnie i niezbyt głęboko, i po chwili ból minął. Nie ruszałem się jeszcze z miejsca i po chwili dopiero położyłem rękę na lewarku.
- Co to było?
- Portmonetka z pieniędzmi - powiedziałem. - I co to pa¬nią w ogóle obchodzi, jeśli już mówimy na cen temat? Cóż panią mogą obchodzić moje przygody tego typu? Jeśli mi się pani dob¬rze przyjrzy, zrozumie pani bez trudu, że nucie samego nie ob¬chodzi to wcale. I dlaczego mnie pani tak nie cierpi? Nie poprawię pani włosów tym razem. Dlaczego pani pozwala mi się dotykać?
Odsunęła się ode norie, a ja patrzyłem na ciemne pasemko włosów przekreślające jej twarz.
- Czy pani często robi tego rodzaju eksperymenty z ludźmi? - Nie - powiedziała, a ja, przyjrzawszy hej się, wiedziałem, iż powiedziała prawdę.
- Więc ja jestem pierwszym przedmiotem pani arcyciekawych doświadczeń z zakresu psychologii poznawczej?
- Tak.
- To dziwne.
- I ja myślę, że to dziwne.
- A może to wcale nie jest dziwne. Może to jest prostsze, niżby się zdawało?
- Być może jest i tak.
- Być może jest to tak proste, iż trudno po prostu w to uwie¬rzyć? - rzekłem.
- Pewnego dnia zrozumie pan, że we wszystko można uwie¬rzyć - powiedziała. - t zrozumie pan ku swojemu ubolewaniu, iż nie jest to kwestia Inteligencji ani wyobraźni, a tylko czasu.
- Ja już wierzę - powiedziałem. - Uwierzę zawsze we wszystko, co usłyszę o kobiecie.
Przystanąłem przed jej domem; ale tam na górze nie paliło się światło.
- Obiecałem Małgosi kupić nową skakankę - powiedziałem. - Teraz już jest za późno. Zrobię to jutro.
- Nie - powiedziała. - Nie będzie pan miał okazji. Zechce pan powtórzyć swojemu kapitanowi, że nie będzie mi pan więcej potrzebny. Samochód sprzedam w najbliższych dniach. To wszystko.
Wysiadła z samochodu, a ja poszedłem za nią; przeszedł obok nas stary człowiek z długim kijem i zapalił latarnię gazową, a wte¬dy znów powrócił z mroku cień kasztana.
- Wiem, dlaczego mnie pani nie cierpi - powiedziałem. ¬Nie wiem jeszcze, dlaczego Samsonow przysłał mnie tutaj; ale dowiem się także i tego. Nie jestem niczemu winien. To tylko zbieg okoliczności, który w innym wypadku byłby po prostu zabawny. Nienawidzę tych ludzi tak samo jak i pani.
- Myślałam właśnie, że powie pan coś w tym stylu. Pan jesz¬cze powinien dodać, że niekiedy farsa staje się koszmarem.
- Tak też i jest - powiedziałem. - I powiem pani jeszcze coś zabawnego; będę się modlił za panią.
Odwróciła się ku mnie. - Pan jest wierzący?
- Powiedziałem tylko, że będę się modlił za panią.
- Ja wierzyłam do dzisiejszego dnia - powiedziała. - Ale teraz nie umiem już dłużej.
- Któregoś dnia uwierzy pani znów - powiedziałem. - To będzie straszny dzień. I jeszcze jedno: to ja właśnie będę wtedy przy pani. Ale jak powiedziałem, to będzie najgorszy dzień, a ja nic bodę umiał pomóc.
Odeszła; ja wróciłem do garażu. Samsonowa nic było; zastałem tylko kartko: „Piwo tam gdzie wczoraj. Garaż proszę zamknąć na klucz. Niech pan się na nią nie gniewa. Zostawiam panu dwie as¬piryny; weź pan przed zaśnięciem; nie ma się podobno katza. Samsonow.” Aspirynę położyłem na nocnym stoliku; potem wy¬prowadziłem samochód z garażu i pojechałem w kierunku miasta.
Zatrzymałem samochód przed restauracją ,Monopol” gdyż myślałem, iż spotkam tam Wuja Józefa; nie było go jednak. Pod¬szedłem do baru, a barman zapytał mnie:
- Co pan pije?
- Jeden dalekobieżny.
Nalał mi; wypiłem i poprosiłem o drugi.
- Pan z Warszawy? - zapytał ktoś z tyłu. Nic chciało mi się odwracać; patrząc przed siebie powiedziałem: - Tak.
- Bardzo przyjemnie.
Nic odwróciłem się i tym razem. Wypiłem pół kieliszka i pa¬trząc na odbicie swej twarzy w lustrze poza barem, zapytałem: - Komu?
- Za to właśnie pana lubię - powiedział ten człowiek i pod¬szedł do mnie. - Można pana zaprosić?
Był dobrze odżywiony i wyglądał na całkowicie zadowolonego z siebie. Poznałem go: był dobrze prosperującym ginekologiem czerpiącym zyski z wiadomego procederu. Tak właśnie sobie po¬myślałem: z wiadomego procederu, gdyż takiego zwrotu używa¬liśmy w naszej redakcji, a ja tam jednak pracowałem.
- Dobry wieczór panie doktorze - powiedziałem. - Nie poznałem pana. Nie było mnie tu przez jakiś czas.
- Nie wygląda pan dobrze - powiedział. - Dalej to samo? - Pan przecież wie, że z tego się nie wyłazi.
- Kiedy pan miał zrobiony po raz ostatni EKG?
- To bez znaczenia. Wiem, że nie będę robił następnego. I pan to także wie.
- Szybka jazda samochodem nie jest dla pana. - O czym pan mówi?
- Widziałem pana dzisiaj z tą idiotką. Znów ją pan wiózł do więzienia?
- Nie wiem, czego ona tam szuka.
- Ona sama tego nie wie. Major Rackmann został skazany na śmierć. Czy pan wie, że już nawet strażnicy przestali ją przega¬niać? Ona tam włóczy się godzinami, a dzieci łażą za nią i śmieją się z niej. Uważają ją za wariatkę.
- Pan powiedział przed chwilą: idiotka.
- Ludzie skazani za zbrodnie polityczne nie wracają - po¬wiedział. - Mogę pana zapewnić o tym jako lekarz.
- Dlaczego pan ją nazywa idiotką?
- Dzieci rzucają w nią błotem. Całe miasto śmieje się z tej kobiety.
- Pan też.
- Wierzę w konieczność historyczną. Przyszłe pokolenia nie będą mieć tego rodzaju problemów.
- Kiedy byłem tu po raz ostatni, był pan katolikiem - po¬wiedziałem. - We wszystkich czterech Ewangeliach nie ma ani słowa o konieczności historycznej. Za to jest dużo o miłosierdziu.
- Nic mam podstaw po temu, aby wątpić w praworządność ¬powiedział. - Nie radziłbym tego i panu. Żyjemy w trudnych czasach. Natychmiastowy osąd jest często bez wartości. Na to trzeba poczekać.
- On się już nie doczeka - powiedziałem. - Pan mnie za¬pewnił o tym przed chwilą jako lekarz.
- Nie będę rozmawiał n tego rodzaju sprawach w nocnym lo¬kalu.
- Porozmawiajmy o innych. - Rozejrzałem się; barman od¬szedł gdzieś i byliśmy sami. - Moja mała ma kłopoty - powiedziałem.
- Moja cena trzy tysiące.
- Dobrze. Zgłoszę się do pana. Po to tu między innymi przyjechałem. Moja cena sto tysięcy. Pańska ręka zawiodła. Ona już nigdy nic będzie rodzić. A teraz przestańmy już o tym mówić. Barman wraca.
Popatrzył na mnie.
- Mój biedny przyjacielu - powiedział. - Pan jest jedynym człowiekiem, któremu się wydaje, iż, jego żarty są zabawne.
- W mojej sytuacji dobre i to. Żyję sam.
- I jeszcze jedna rzecz - powiedział. - Chcę kupić ten sa¬mochód. Od lat marzę o wozie. Pan był kiedyś zawodowym kie¬rowcą, prawda?
- Dwa lata. W górach.
- W jakim stanie jest to BMW?
- W najlepszym. Czy to właśnie panu pani Rackmann chce sprzedać ten samochód?
- Rozmawialiśmy parę razy na ten temat. Bardzo długo nie chciała o tym słyszeć. Przedwczoraj powiedziała mi, że chyba jed¬nak sprzeda. jest pusta.
Nic nie powiedziałem; patrzyłem na barmana obracając swój kieliszek w ręku.
- Więc pan powiada, że dzieci rzucają w nią kamieniami ¬powiedziałem.
- Tak mi opowiadano.
- I pewnie psy szczekają za nią, kiedy idzie. jak za Ryszardem, który był wstrętny. Ale on był tylko garbusem. I tylko kró¬lem. - Odwróciłem się ku niemu i zapytałem: - Pan naprawdę wierzy w konieczność historyczną, panie doktorze?
- Powiedziałem panu: przyszłe pokolenia nie będą miały tych problemów.
- Dobrze. Dlaczego pan chce kupić ten samochód? To spor¬towy wóz. Nie bardzo nadaje się dla pana. Dlaczego pan sobie nie kupi jakiejś limuzyny?
- Marzę o sportowym samochodzie.
- Czy pani Rackmann powiedziała panu swoją cenę?
- Dwieście tysięcy. To dużo. Wpłacę sto dwadzieścia, a resztę później.
- Postaram się to panu załatwić. A teraz muszę już iść. ¬Odwróciłem się do barmana: - Proszę o rachunek.
- Ja zapłacę - powiedział doktor.
- Tym razem ja zapłacę za pana - powiedziałem. - Panu będą bardzo potrzebne pieniądze.
Wyszedłem; wciąż jeszcze było ciepło; więc pojechałem nad Odrę, aby popływać trochę przed snem, ale w połowie drogi za¬wróciłem i pojechałem na ulicę Parkową; odszukałem dom Weroniki i wszedłem tam na podwórze. Stałem chwilę w ciemności, patrząc na jej sukienkę suszącą się na sznurze; była już teraz upra¬na i me było na niej śladów błota. Dotknąłem jej; była już prawie sucha i nie zachowała nic z jej zapachu, i stałem tak chwilę, trzy¬mając w ręku cienki materiał, a ktoś pijany na dworze wrzeszczał: „Ty jesteś moje słodkie kochanie i ja będę cię pierdolić...” Potem wróciłem do domu.
Samsonow zjawił się dopiero około południa ubrany w płaszcz, chociaż dzień znów był gorący. Wyglądał na zmęczonego; oczy jego były podkrążone i wpadły.
- Dzień dobry - powiedziałem. - I noc do świtania przepłacze z kochania, Małgorzata z... nie pamiętam skąd. Z jakiegoś francuskiego miasta.
- Wyjeżdżam na parę dni - powiedział. - Wrócę pod ko¬niec tygodnia. Będzie pan myć i smarować samochody. Jeśli się trafi jakaś skomplikowana naprawa, proszę powiedzieć, że musia¬łem wyjechać.
- Tak zrobię - powiedziałem. - Widzę, że jest pan w świet¬nym nastroju, kapitanie. Zupełnie jak Judasz w czasie ostatniej wieczerzy. Życzę panu szczęśliwej podróży.
- Czy bardzo pana przeklinała wczoraj?
- Wszystko odbyło się tak, jak pan sobie tego życzył. Powie¬działa mi, żebym już nigdy...
- Rozumiem. Czy powiedziała coś więcej? - MA zamiar sprzedać samochód.
- Będzie jej potrzebny jeszcze dzisiaj. Proszę go wymyć i za¬tankować. - Podał mi kopertę; schowałem ją do kieszeni. - To pieniądze na benzynę - powiedział. - Umyj pan teraz wóz i zdejm pan kombinezon. To jej się nie będzie podobać.
- Myśli pan, że ona przyjdzie tak szybko?
- Pewnie jest już w drodze. Będzie pana błagać o przebaczenie za wczorajszy dzień.
- To nie w jej stylu.
- Mimo to będzie pana błagać - rzekł Samsonow. - Prze¬bacz pan jej.
- Pan niepotrzebnie taszczy ze sobą tę walizkę. Pan nigdzie nie wyjeżdża i nie ma pan żadnych interesów do załatwienia. Ale jeśli pan już tyle rzeczy potrafi przewidzieć, powinien pan wie¬dzieć, że w niczym pan nie umie nam przeszkodzić. Ani jej, ani mnie.
- Myśl, że ja tu jestem, będzie dla niej przykra. Proszę jej powiedzieć, że wyjechałem.
- Powiem jej. To zresztą bez znaczenia. Ta kobieta jest obłą¬kana i nic może sprawić jej przykrości. I jeszcze jedno: chciałbym pojechać a dzień do Warszawy. Czy mogę wziąć ten samo¬chód?
- Pan chce mnie zostawić? - zapytał Samsonow. Jego twarz drgnęła. - Nie. Chcę pojechać tylko na jeden dzień i wrócić.
- Dobrze. Do widzenia.
- I jeszcze jedno. Pan powinien zamieścić w gazecie ogłoszenie następującej treści: „Wszystkie ciosy życia przyjmuję z szyderczym uśmiechem. Samsonow.” Mogę to panu załatwić.
Samsonow zatrzymał się. Wiedziałem, że tak zrobi, większość ludzi idzie w kierunku drzwi, po czym zatrzymują się nagle i odwracają.
- Panu się naprawdę zdaje, że jest pan lepszy ode mnie? ¬zapytał. - Przecież pan również wie o wszystkim, co się dzieje dokoła, a mimo to śpi pan, je pan i na pewno chciałby pan mieć jakąś małą słodką kobietkę i być z nią szczęśliwy, prawda?
- Nic. Wszyscy marzą o szczęściu. To wystarczający powód dla mnie, aby trzymać się od tego z daleka - powiedziałem. ¬Ale ma pan rację. Dziś nic ma gorszych ani lepszych. A świętych tak czy owak zawsze wszyscy uważali za wariatów.
Poszedłem do swego pokoju; umyłem się i zdjąłem kombine¬zon. Nie usłyszałem pukania do drzwi, a kiedy odwróciłem się, ona patrzyła na mnie z uśmiechem, o którym zapewne myślała, iż jest żartobliwy. To nie jej wina, iż nie mogła widzieć w tej chwili własnej twarzy.
- Dzień dobry - powiedziałem. - Niech pani usiądzie na tym krześle. Muszę umyć ręce benzyną. Zaraz poprawię pani włosy.
- Pan wiedział, że ja przyjdę? - Nie.
Znów się uśmiechnęła. - Pan nie umie kłamać.
- TO nie moja wina.
- Przykro mi, że uniosłam się wczoraj. Pan to chyba rozumie. - Ja już wiele rzeczy rozumiem. Nie rozumiem jeszcze tylko Samsonowa. Ale i w tym nit ma nic szczególnego.
- Nic - powiedziała. - O Samsonowie powiem panu sama. Może już dzisiaj.
- Proszę nic mówić. To za wcześnie.
- Samsonow na pewno wyjechał, prawda?
- Miał do załatwienia sprawy nic cierpiące zwłoki. Pani to powinna rozumieć.
Podszedłem do niej i chciałem poprawić jej włosy, ale odsunęła moją rękę.
- Przepraszam - powiedziałem. - To na pewno nic stało się tutaj.
- Pomysł Samsonowa jest dobry - powiedziała. - Ale dużo dobrych pomysłów nit udaje się później.
- To tak jak z pisaniem - powiedziałem. - Na początku jest pomysł i wtedy wszystko jest świetne. Potem zarzyna się pism i wtedy jest już gorzej. A kiedy człowiek wreszcie skończy, widzi się tylko zmarnowany pomysł i nic więcej.
- I co się wtedy robi?
- Przychodzi czas wstydu. Niektórzy piją, inni zamykają się w domu. Każdy się dręczy na SWÓJ sposób. A potem przychodzi nowy pomysł i znów zaczyna się zabawa od początku.
- Z takim samym końcem?
- Przeważnie. Miernoty Pocieszają się szybciej. - Samsonow nic jest miernotą.
- I ja tak myśl. Alt teraz jest jego najpiękniejszy czas. Teraz jest pewny, że uda mu się wszystko, Oczywiście nie uda mu się nic. Tylko on o tym jeszcze nic nit wir. Chce pani herbaty?
- Proszę - powiedziała, a kiedy wróciłem z herbatą, zapytała mnie: - Dlaczego pan chciał zostać aktorem?
- Mówiłem pani już o tym. Chciałem schować się przed ludźmi. Czy major Rackmann nie pragnął tego samego?
- Miał kiepskie życie - powiedziała. - Nie myślę, aby mu ktoś powiedział coś dobrego.
- I pani także nic? - Nie umiałam.
- Kiedy go skazano?
- W czterdziestym dziewiątym roku.
- Oczywiście skazano go za szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa? .
- Tak.
Dostała pani zawiadomienie o wykonaniu wyroku?
- Nie. To niczego nit dowodzi. Czasem przysyłają w parę lat później. Znam kilka takich wypadków.
- Tak.
- Czy on to właśnie odrzucił prośbę o łaskę? - Tak.
- Głupio.
- Bez znaczenia. Zabiliby go i tak. Odstawiła szklankę i wstała.
- Chciałbym wziąć samochód pani na jeden dzień - powiedziałem. - Chcę pojechać do Warszawy i wrócić. Dobrze?
- To jest teraz pański samochód - powiedziała. - Czy możemy spotkać się na moście Grunwaldzkim dziś o siódmej wieczór?
- Dobrze.
- Proszę wziąć ze sobą samochód.
- Na moście nie wolno mi parkować.
- Przyjdę punktualnie - powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę.
- Nie żegnajmy się - powiedziałem. - Lepiej się witać niż żegnać. On przecież na pewno tak mówił. Słyszałem, że piloci są przesądni.
Staliśmy naprzeciw siebie i było bardzo gorąco; I widziałem małe kropelki potu na jej twarzy, lecz nie szpeciło jej to i uśmiechnąłem się do niej raz jeszcze, pomyślawszy o tej dziewczynie, którą spotkałem wczoraj, w dniu. w którym przeszedłem wzgórze.
- Przykro mi, że nie potrafię pani kochać - powiedziałem. - Mnie także przykro. I ja nie umiem pana kochać.
- Spotykałem już różnych ludzi. Było wśród nich wielu dziw¬nych. Ale nie spotkałem jeszcze nikogo, kto chciałby zabawić się w Pana Boga. No cóż, niechaj nam Pan Bóg dopomaga przy wie¬czerzy. Powiadają przecież, że sowa jest córką młynarza.
- Piekarza.
- Oczywiście, piekarza. O siódmej będę na panią czekać. Weronika odeszła, a ja patrzyłem jeszcze przez chwilę za jej białą sukienką i pomyślałem sobie, że wszystko to szybko zapomnę, lecz nie zapomnę tej jej białej sukienki brudnej wczoraj od błota. I o tych wszystkich dzieciach myślałem, biegnących za nią z wrzaskiem i śmiechem, kiedy szła sama poprzez miasto, który zadręczyła głupotą.
O szóstej zamknąłem garaż, a o siódmej byłem punktualnie na moście Grunwaldzkim; spojrzałem na swój zegarek i w tej samej chwili rozległ się dźwięk dzwonów. Stałem przez chwilę obok samochodu, rozglądając się za nią, a potem otworzyłem maskę i wziąłem do ręki śrubokręt. W minutę później podjechał do mnie milicjant.
- Nie wiecie, że na moście nic wolno parkować? - Silnik się zagrzał - powiedziałem.
- Żeby was tu nic buło - powiedział. Kopnął rozrusznik swego motocykla i odjechał. Zobaczyłem Weronikę; jechała na damskim rowerze. Musiała widzieć mnie z daleka, bo tylko jeden Samochód stał na moście; jej własny. Widziałem, że jedzie dobrze; a mimo to wpadła z rozmachem na bok samochodu zarysowując lewe drzwi pedałem swego roweru.
- Zarysowała pani mój samochód - powiedziałem. - Mając w dodatku do dyspozycji całą szerokość mostu.
- Pan powinien wiedzieć, że na moście nie wolno parkować. - Wcale nic parkuję. Musiałem poprawić coś w silniku. Proszę do norie nic mówić podniesionym tonem.
- Nie widziałam pańskiego samochodu. Myślałam o czym innym.
- Jadąc na rowerze najlepiej myśleć o tym, co się widzi przed sobą. A teraz pojedziemy do najbliższego garażu i tam powiedzą nam, ile będzie kosztować lakier. A pani będzie tak uprzejma i zapłaci.
- Nic nie zapłacę. Panu nie wolno parkować na moście. Wyszarpnąłem jej rower z ręki.
- Wobec tego poczekamy na milicjanta.
Staliśmy naprzeciwko siebie; w tej chwili zapaliła się latarnia i światło rzuciło nasze cienie poprzez most. Patrzyłem na jej twarz i nie wiedziałem, co robić dalej. Ona patrzyła na swój ro¬wer; był zupełnie nowy; kupiła go dziś po południu; na ramie na¬lepiona była kartka z ceną. Wtedy zrozumiałem; wyciągnąłem rę¬kę i wysunąłem spod chustki pasmo jej włosów; tak, aby opadło na twarz.
- Tak jest lepiej - powiedziałem - chciałem zobaczyć, jak pani wyglądać będzie z tym cienkim skrzydełkiem na twarzy. Pani powinna się źle czesać. Nikt pani nie powiedział tego, prawda? - Nie.
Otworzyłem delikatnie jej dłonie zaciśnięte na ramie roweru; uniosłem go wysoko ponad głową i przerzuciłem poprzez poręcz mostu. Widziałem rozbiegające się kręgi; potem woda ucichła. - Dlaczego pan to zrobił?
- A po cóż nam rower - powiedziałem wskazując ręką na samochód. - Mamy przecież ten wóz.
- Jest pański.
- Od tej chwili będzie nasz. Proszę, niech pani siada. Odwio¬zę panią do domu.
Wsiadła.
- Nie jadę wcale do domu - powiedziała. - Odwiozę panią, dokąd pani chce.
- Proszę jechać na ulicę Nożowniczą. - Dobrze. Jak pani na imię?
- Weronika.
- Nazywam się Rackmann. Edward Rackmann - powiedzia¬łem. - Może pojedziemy napić się czegoś?
Wyciągnąłem ze schowka rękawiczki i wciągnąłem je na dłonie. - Dlaczego pan nosi rękawiczki? - zapytała Weronika. ¬Przecież jest ciepło?
- Lubię prowadzić w rękawiczkach. - To pretensjonalne.
- Nie Test to wcale takie głupie. W rękawiczkach trzyma się silniej kierownicę.
- Niech pan je zdejmie.
Zdjąłem rękawiczki i włożyłem je do schowka.
- Pojedziemy napić się czegoś?
- Nie. Pojedziemy na Nożowniczą. Mój narzeczony czeka na mnie.
- Świetnie - powiedziałem. - Pojedziemy na Nożowniczą, a potem pójdziemy napić się czegoś.
- Przecież powiedziałam panu, że mam tam narzeczonego. - Właśnie po to tam jedziemy. Powiedzieć mu, że od tej chwi¬li nic jest pani jego narzeczoną, a potem pójdziemy się upić.
- Pan podejmuje szybkie decyzje.
- W mojej sytuacji, muszę. Jestem myśliwcem. Majorom. A poza tym nie mam czasu być czarujący. Wszyscy moi koledzy już siedzą czekając na krawat.
Obróciła się ku mnie.
- Pan był w Anglii w czasie wojny? - Tak.
- To zabawne.
- Rozmaicie można myśleć o wojnie.
- Mój narzeczony jest także lotnikiem. Inżynierem lotnikiem. - Zaraz będziemy na Nożowniczej - powiedziałem.
- Mój narzeczony przeprowadzi z panem długą serdeczną rozmowę na temat mego roweru.
- Będziemy mówić krótko.
- Nie lubię tej oficerskiej pozy.
- Powiedziałem już pani; nic mam czasu, aby być czarującym. Nie wierzę, aby commies zapomnieli o mnie. Pozerem też nic je¬stem. Bywam tylko przesadnie bezczelny jak każdy nieśmiały człowiek. Który numer?
- Nożownicza dwa. Zatrzymałem wóz przed domem.
- Proszę tu poczekać - powiedziałem. - Nie będę nawet wchodził na piętro. Jest ciepło, wszystkie okna są otwarte. Usły¬szy mnie.
Nie odchodziłem jeszcze; wziąłem w dwa palce pasmo jej włosów i bawiłem się nimi.
- Pan bardzo staro wygląda, majorze - powiedziała Weronika. - Wiem. Proszę wysiąść i iść tam do niego.
- Panu zabrakło odwagi?
- Nie będziemy ze sobą długo - powiedziałem. - Nie chcę, aby mnie ktoś pamiętał i płakał za nucą. Lepiej niech pani idzie do niego.
Nie powiedziała niczego; wzruszyłem ramionami i przeszedłszy przez bramę wszedłem na podwórko. Okna domu były ciemne; z wyjątkiem dwóch oświetlonych.
- Samsonow - powiedziałem głośno. - Nie czekaj na We¬ronikę. Nie przyjdzie do ciebie ani dziś, ani jutro. Przykro mi, ale tak jest.
Stałem oparty o ciepłą ścianę domu i czekałem. W chwilę póź¬niej dojrzałem bladą twarz Samsonowa.
- Przykro mi - powiedziałem. - To ja, Rackmann. - Czy wiesz, co ciebie czeka? - zapytał Samsonow. - Wiem. La późno, aby to zmienić.
- Nie możesz jej wziąć ze sobą tam, gdzie idziesz - powie¬dział Samsonow. - Czy ona o tym wie?
- Powiedziałem jej o tym.
Samsonow nic odpowiadał; patrzałem z dołu na twarz jego ma¬jaczącą w teatralnym kręgu lampy.
- Przykro mi - powiedziałem. - To wszystko, co umiem powiedzieć.
- I dlaczego mnie to spotkało? - zawołał nagle Samsonow. - A dlaczego nucie spotka to, co ma norie spotkać? - powie¬działem. - W tym miejscu krąg się zamyka.
- A ona będzie teraz wlec się za tobą, prawda? „Choćbym też chodził w dolinie śmierci, nie będę się bał złego, albowiem tyś ze mną laska twoja i kij twój, te mnie cieszą...” Po to ci jest po¬trzebna, prawda?
- Myśl o tym, jak tylko chcesz - powiedziałem. Podwórzem poszedłem ku bramie; światło na górze zgasło.
Poszedłem do samochodu; wsiadłem i powiedziałem do niej: - Teraz pojedziemy gdzieś potańczyć?
- Nie przypuszczałam, że umie pan raczyć - powiedziała Weronika. - Wygląda pan tak niezgrabnie.
- Oczywiście, źle się wyraziłem. Nie umiem tańczyć. Uczono mnie co prawda, ale nie nauczyłem się nigdy. Zagadka życia. - Za to dobrze pan jeździ. Jak długo pan ma ten samochód? - Krótko. Nic jest nowy, ale w zupełnie dobrym stanie.
- Czy w Anglii trudno było panu jeździć po lewej stronie? - Nie. Ja i tak jeżdżę zawsze pijany. Nie widzę doprawdy wielkiej różnicy.
Dojechaliśmy na miejsce, a była to mała restauracja nad Odrą i przypuszczam, iż był tam niegdyś Klub Wioślarski. Usiedliśmy przy stoliku obok wody, w której odbijały się już gwiazdy, a ja poprosiłem kelnera o wódkę.
- Słyszy pani? - Co?
- To granie? - Kto gra?
- Jak się nazywają te zielone zwierzęta, co grają na skrzyp¬kach i skaczą wysoko?
- Polne koniki - powiedziała i uśmiechnęła się. - Jak można zapomnieć, że zwierzę ze skrzypkami jest polnym konikiem, pa¬nie majorze?
- Przecież nie było mnie tu tyle lat - powiedziałem. - I du¬żo się mówiło po angielsku. Nic rozmawialiśmy wtedy o polnych konikach. Proszę, niech pani nie poprawia włosów.
- Zawsze myślałam, że ludzie z dala od kraju myślą właśnie o takich rzeczach, o których opowiadano im w dzieciństwie ¬powiedziała Weronika. - O tych wszystkich bajkach o rycerzach i zwierzętach... Czy ja wiem? O wąskich ulicach, po których straszno chodzić. Czy nie było tak?
- Tak było - powiedziałem. - Powiem pani, o czym ja myś¬lałem. ,Jako dziecko chodziłem do szkoły taką ulicą, gdzie był wąs¬ki parkan o długości może stu metrów. Latami chodziłem tą ulicą i nigdy nie przyszło mi na myśl, co kryje się za tym parkanem. Potem dorosłem i zapomniałem. Dopiero w czasie wojny przy¬pomniałem sobie o tym i zacząłem myśleć co, na Boga, mogło by za tym płotem? Myślałem o tym w dzień i w noc, i myślałem często, iż zginę i nigdy się nie dowiem. I to było dla mnie straszne.
Umilkłem, było teraz cicho; brzegiem rzeki szedł jakiś stary człowiek w podkasanych spodniach, niosąc dwa puste wiadra. - Niedobry dla nas znak - powiedziała Weronika. - Puste wiadra przynoszą nieszczęście.
- Krótko będziemy razem - powiedziałem. - Nie będzie na to czasu.
- I co było dalej?
- Po powrocie do kraju wróciłem najpierw do Warszawy. I oczywiście pobiegłem na tę ulicę, aby zobaczyć, co było za tym płotem.
- I co tam było?
- Pusty plac.. Nigdy nie było tam niczego.
Kelner przyniósł wódkę. Nalałem; uniosłem swej kieliszek i ona także uniosła. Ręka jej drżała i para kropel upadło na obrus. - Ty się boisz - powiedziałem. - Przecież jestem przy to¬bie. I zostanę przy tobie.
Wypiła wódkę, ale wciąż jeszcze nie odstawiała kieliszka. Pa¬trzyła na norie; wyjąłem kieliszek z jej dłoni i postawiłem na stole. - Ty nie wiesz, jak to jest z tymi, co wracają z Zachodu - powiedziała. - Pewnego dnia commies przychodzą po nich i nig¬dy nie wracają.
- „Tak jest na całym świecie - powiedziałem. - Jeśli m꿬czyzna idzie na wojnę, to nigdy już nie wraca. Może zresztą nie przyjdą po ranie.
- Każdy z tych, którzy nie wrócili do domu, myślał tak sarno. - Najlepiej nic myśl o tym.
- Dlaczego musiałam ciebie spotkać?
- To śmieszne pytanie. Każda kobieta w tym mieście mogłaby mnie o to samo spytać. Jestem niewinny.
- Nie mów, że jesteś niewinny - powiedziała Weronika. ¬To nic nie znaczy. „teraz mówisz to ty, a potem powiedzą to ci ludzie, którzy cię zabiorą. A potem na ich miejsce przyjdą jeszcze inni i powiedzą to samo. Jeśli powiesz jednym, że jesteś niewinny, stajesz się winnym wobec innych. Nikt nie jest niewinnym wobec wszystkich.
- Dobrze, że o tym wiesz - powiedziałem. Znów wyciągnąłem ku niej rękę i pochyliła głowę, a ciężkie jej włosy opadły. ¬Oczywiście, że pewnego dnia przyjdą i po omie. Jeśli chcesz, to zawiozę cię do domu, a potem pójdę do twego narzeczonego i powiem mu, że to był tylko głupi żart. 1 oczywiście odkupię ci rower. Wstań i odejdź.
Nic poruszyła się; patrzyła na mnie, ale jej ręce nie drżały jak przed chwilą.
- Dlaczego jesteś taka spokojna? - gestem zdecydowana.
- Tu nie ty będziesz decydować i nie ja. Niczego nie możemy uczynić, aby sobie dopomóc. Nie wiem, dlaczego wybrałem sobie ten zawód, ale tak się już stało. Ja zabijałem innych, a pewnego dnia oni przyjdą i zabiją mnie.
- Ale do tego dnia zostaniemy razem.
Wypiła; ja także wypiłem swój kieliszek i nalałem znowu. - Dlaczego masz starą twarz? - zapytała.
- Nie wiem. Wielu ludzi pytało mnie o to i nigdy nie potrafi¬łem odpowiedzieć.
- Piłeś dużo?
- W Anglii piłem dużo. Wszyscy pili. Podobno łatwiej się umiera. Tak mówią.
- Ale ty będziesz trzeźwy - powiedziała. - To nie to samo, kiedy w nocy wolno ci pić w kantynie, a rano zginąć. Będziesz trzeźwy przez wiele miesięcy. I na końcu też będziesz trzeźwy.
- Ale za to już po wszystkim nie będę miał katza. To już coś jest.
- Nie chcę mieć z tobą dziecka - powiedziała. - Musiałoby być podobne do ciebie, a ja musiałabym patrzyć, lak rośnie, i myśleć o tobie.
- Nie chcesz mnie pamiętać?
- Nie. ,Jeśli cię zabiorą, będę się starała nie myśleć więcej o tobie.
- Krótko będziemy razem - powtórzyłem. - Może zdarzyć się i tak, że nie będziesz mogła czasu mule zapamiętać.
- Jeśli oni rzeczywiście mają przyjść po ciebie, to dobrze, aby przyszli jak najprędzej.
- Oni mają czas - powiedziałem. - Rzecz w tym, że my go nie mamy. Nie mówmy już o tym.
- Teraz? Jest godzina jedenasta.
- Chciałabym się wykąpać - powiedziała Weronika. - Zapłać i chodźmy. Znam tutaj takie jedno miejsce. Dużo piasku, płytka woda i na pewno nikogo nie będzie.
- Dobrze - powiedziałem. - Jedźmy się kąpać. Zapłaciłem i wyszliśmy. Szedłem z nią brzegiem rzeki i wyda¬wało mi się, iż słyszałem, jak rzeka oddychała, a gdzieś przed nami szedł ten człowiek niosący dwa wiadra i słyszałem również ich cichy brzęk; a potem z miasta przypłynął ciężki jęk dzwonów i nie słyszałem już ani rzeki, ani kroków starego.
- To tutaj - powiedziała Weronika.
- Chyba nie wejdę do wody. Nie mam kąpielówek. - Ja też nie mam kostiumu. Ale jest ciepło.
Zdjęliśmy nasze ubrania i wypłynęliśmy na środek rzeki, a po¬tem chcieliśmy wrócić, ;tle prąd zniósł nas o kilkadziesiąt metrów i leżeliśmy obok siebie zmęczeni i mokrzy, i byłe mi zimno, więc ona położyła się na mnie.
- Nie jest ci chłodno?
- Już teraz nie - powiedziałem.
- Jesteś taki szczupły.
- Teraz nie czuję już chłodu.
Dlaczego oni tam każą rozbierać się ludziom? - zapytała. - Mają głupie pomysły. Nagi człowiek zawsze wstydzi się ubranych. Pewnie o to im chodzi.
- I mnie nie będzie wtedy - powiedziała. - I nie będę mogła się położyć na tobie, aby cię o chronić przed zimnem i przed wstydem. W będziesz trząsł się z zimna, a oni będą się śmiać. Czy będziesz wtedy pamiętać, że położyłam się na tobie i że było ciepło? .
- Tak - powiedziałem. - Będę pamiętać.
- Teraz ty połóż się na mnie - powiedziała. - .Jeśli to już wszystko ma .się stać, to niech to stanie się teraz i tak. Chcę widzieć gwiazdy i te drzewa po drugiej stronie rzeki, kiedy odwrócę głowę. I czuć ziemię pod sobą, a nie jakiś skrzeczący tapczan czy łóżko. Twardą i ciepłą ziemię.
Wzięła liść, który zerwała uprzednio, i trzymała go w ustach, a potem leżałem koło niej i całowałem jej usta gorzkie od zieleni, i paląc papierosa patrzyłem na chwiejące się po drugiej stronie rzeki srebrne teraz trzciny.
- Jeśli cię zabiorą, to przyjdę tu jeszcze kiedyś z innym mężczyzną - powiedziała. - Na to samo miejsce. I będę z nim robić to samo, co z tobą. Pamiętaj, że ja ci o tym powiedziałam.
Powiedziałaś przecież, że nie chcesz mnie pamiętać.
- Myślałam, że mi się uda. Ale teraz już wiem, że nie uda mi się nic. Muszę cię pamiętać. Więc przyjdę tutaj z innym człowiekiem, na tę samą twardą i ciepłą ziemię, i będę z nim robić to canto, co z tobą. I będę tak samo gorąca i mokra. Czy jestem bardzo mokra?
- Dotknij mojego brzucha. - Widzisz tę wodę?
- Cały czas patrzę na nią. - I o czym myślisz teraz?
- O tym, że jesteś gorąca i mokra jak rzeka.
- I będziesz o tym pamiętać, że ja tu przyjdę?
- Tak - powiedziałem. - I o tym także będę pamiętać. Będę myśleć o twoim brzuchu, o tej rzece i o tym, że ziemia była gorą¬ca i twarda. I będę także pamiętać, że robiąc to z innym mężczy¬zną myślisz o mnie.
- Będę mu mówić te same słowa. - Nie mówiłaś ich wiele.
- Mój Boże, nie znam ich wiele. Powiem mu, że go czuję i że nie mogę uciec, bo ziemia jest twarda i nie da się oszukać jak jakiś cholerny tapczan. 1 będę robiła wszystko; aby przychodził, a kie¬dy się zmęczy, będę go budzić. Czy będziesz o tym myśleć?
- Jeśli jeszcze w ogóle będę mógł myśleć - powiedziałem. - Więc tam nie było nic? Tam, za tym płotem?
- Nie, Weroniko - powiedziałem. - Tam nie było niczego. Po prostu pusty plac. Dlatego nic możesz zostać sama, kiedy mnie nic będzie. Pamięć jest głupstwem jak każda idea. Człowieka można tylko pamiętać poprzez innych ludzi.
I w milczeniu wróciliśmy do domu.
Po całonocnej jeździe przyjechałem do Warszawy i poszedłem do szpitala, w którym zmarli Jan i Barbara; poprosiłem o odpis ich aktu zgonu stwierdzający, iż przyczyną śmierci był gaz; po¬szedłem z tym do znajomego lekarza i pokazałem mu to.
- Potrzebuję od ciebie świadectwa - powiedziałem. - Oni się ostudzili w maju; daj mi obdukcję datowaną w kwietniu, że ta kobieta nie mogła mieć już dzieci. Powód - źle przeprowadzony zabieg przerwania ciąży.
- Po co ci to jest potrzebne?
- Tysiąc złotych - powiedziałem. - Ona nie zapłaciłaby ci więcej. . Napisał i podał mi to; schowałem świadectwo i dałem mu tysiąc złotych.
- Dlaczego ta kobieta się zabiła? - zapytał.
- To proste - powiedziałem. - Nie chciała żyć z takimi ludźmi jak ty. Do widzenia.
Napiłem się kawy i pojechałem z powrotem do Wrocławia, i myślałem o niej i o jej mężu, i myślałem, dlaczego się zabili. Wielu ludzi, których znałem, zabiło się; zabita się moja stryjeczna siostra, gdyż nie chciała po prostu żyć z nami; i napisała to nam w liście, który znaleziono przy niej. I jedna z moich kuzynek za¬biła się także; i także to samo napisała w swoim liście, jakby to rzeczywiście było potrzebne i jakbyśmy tego nie byli w stanie po¬jąć bez jej listu, który przykryła nie wiadomo dlaczego szklanym talerzem. Obie były ładne i młode, i po prostu nie chciały zostać z nami i patrzyć na to, co dzieje się z tym krajem.
W połowie drogi przystanąłem; kupiłem benzyny, znów napi¬łem się kawy i jadąc myślałem o tym dniu, kiedy przyszedłem do Barbary i w którym się to wszystko zaczęło; a potem już nic chciało mi się o tym myśleć i patrzyłem na słońce, i na coraz dłuż¬sze cienie drzew; na ludzi pracujących w polu; i wymijałem wozy ze zbożem; a potem przyszedł wieczór i droga pełna była pijanych chłopów, i musiałem zwolnić i jechać uważnie; ale i tak przed sa¬mym Wrocławiem wpakował mi się pijany chłop pod maskę sa¬mochodu; następnego dnia była niedziela, a chłopi wiedzieli, jak nie marnować czasu.
Z poczty zadzwoniłem do doktora.
- Pani Rackmann jest gotowa sprzedać ten samochód - po¬wiedziałem. - Mogę przyjść do pana teraz?
- Oczywiście. Czy ma pan jej pełnomocnictwo? - Jasne.
- Będę czekać na pana.
Pojechałem do garażu; ogoliłem się i włożyłem czystą koszulę. Po nie przespanej znów nocy bolała mnie głowa i musiałem wziąć dwa proszki. Poszedłem potem do doktora i musiałem chwilę czekać w poczekalni; a potem on wyszedł i powitał mnie uśmie¬chem, i przeszliśmy do gabinetu.
- Czy to upoważnienie jest potwierdzone rejentalnie? - Nie - powiedziałem.
- Czym więc mogę panu służyć? Czyżby pani Rackmann rozmyśliła się?
- O tym nie mogę wiedzieć - powiedziałem. - Nigdy jej nie pytałem o to. Przed paroma dniami spotkaliśmy się w restauracji i uprzedziłem pana, że przyjdę po pieniądze.
- Dzisiaj me jest pierwszego kwietnia, przyjacielu.
- Dzisiaj jest trzynastego września. Trzynastka nie dla wszyst¬kich jest szczęśliwa.
- Dla pana na pewno nie będzie - powiedział; podszedł do drzwi i zamknął je na klucz; klucz wsadził do kieszeni. - Teraz proszę się zachowywać spokojnie - powiedział. - Jako student boksowałem w wadze półciężkiej. Czasem i teraz trenuję. Tak, dla zabawy.
- Słusznie pan robi. Nigdy nie wiadomo, na co się to może przydać.
- Cieszy mnie, że pan tak myśli.
- Ze mną nie będzie pan miał kłopotów - powiedziałem. ¬Jestem niezgrabny. Umiem się bić, ale po chamsku.
Doktor wziął słuchawkę i począł nakręcać jakiś numer; przysu¬nął sobie ołówek i notatnik. Czekaliśmy chwilę.
- Proszę o numer Komendy Głównej Milicji - powiedział: zapisał numer na kartce i powiedział: - Dziękuję. - Odłożył słuchawkę i zapytał: - Poda pan mi swoje nazwisko teraz, czy dopiero jak tu przyjadą?
- Teraz - powiedziałem; wyciągnąłem z kieszeni dowód oso¬bisty i podałem mu.
- Świetnie, że się tak rozumiemy. Dostanie pan za to coś ode mnie. Czy pan pali?
- Niestety.
Otworzył szufladę biurka i wyjął stamtąd karton papierosów. Podał mi, a ja przyjąłem.
- Czterysta sztuk - powiedział. - Na pierwszy okres panu wystarczy. Potem pan będzie niestety musiał odzwyczaić się od palenia.
- Słyszałem, że to bardzo trudno.
- Ma pan chyba kogoś z rodziny, kto panu podrzuci paczkę tytoniu od czasu do czasu?
- Nie utrzymuję stosunków z rodziną - powiedziałem. ¬Pan rozumie: różnice światopoglądów, różnice charakterów. W każdym razie dziękuję za papierosy. To zabawne, że palimy tę samą markę.
- Będzie pan miał dość czasu, aby przemyśleć ten zbieg oko¬liczności, który wydaje się panu tak szczególny - powiedział. ¬Znów ujął słuchawkę i nakręcił numer. - Zajęty - powiedział.
- Panie doktorze - powiedziałem. - Interesuje mnie jedna sprawa: jakie jest stanowisko współczesnej psychiatrii, jeśli chodzi o rozwód?
- Nie zawsze pozytywne. Psychiatrzy zachodni uważają że rozwód nie rozwiązuje podstawowych zagadnień, ponieważ ludzie wciąż szukają tych samych ludzi. Pewien określony typ kobiety szuka określonego typu mężczyzny i vice versa.
- Tak myślałem - rzekłem. - Myślałem o pewnej sprawie, która wydawała mi się sentymentalna, ale teraz rozumiem to le¬piej. Numer wciąż zajęty?
- Tak.
- Zechce pan i ode mnie przyjąć prezent - powiedziałem. Wyjąłem z portfelu świadectwo śmierci Barbary i podałem mu. Przeczytał i roześmiał się.
- Nigdy nie miałem pacjentki o tym nazwisku - powiedział. - Bo też pańskie pacjentki rzadko podają swoje prawdziwe nazwiska - rzekłem. - Niektóre się wstydzą, niektóre mają na¬rzeczonych. A niektóre nie chcą obarczać pana odpowiedzialnoś¬cią. Tak jak ta biedna mała. Jej mąż siedział w więzieniu, a ona... dalej pan już sam rozumie. Ale mam dla pana również i inny pre¬zent.
Podałem mu obdukcję lekarską stwierdzającą, że Barbara nie może zostać matką.
- Pozwoli pan skorzystać z telefonu? - zapytałem. - Przy¬sunąłem sobie telefon i nakręciłem numer informacji. - Proszę o numer Prokuratury Wojewódzkiej - powiedziałem. Podano mi numer i zapisałem go. - Pan wie, że ja jestem siostrzeńcem Wuja Józefa - powiedziałem. - Mogę go panu polecić. Znakomity karniak. Dzwoniąc do policji nie domyślał się pan o najprostszym takcie: pan nie - ma ani jednego świadka na fakt szantażu, a ja panu znajdę stu świadków na fakt, że pan jest entuzjastą idei Malthusa. Niestety, nie z idealizmu.
- Dotychczas zawsze myślałem, że ludzie dzielą się na dwie kategorie - powiedział.
- Mianowicie?
- Owce. To pierwsza. Druga - wilki.
- Istnieje również trzecia kategoria. Dziwne, że pan o tym nie pomyślał.
- A więc?
- Szakale. Tych jest najwięcej. I powiem panu, dlaczego: to jest właśnie ta konieczność historyczna, o której pan mnie infor¬mował. Pamięta pan o tym, jak powiedziałem panu, że major Rackmann został niesłusznie skazany na śmierć? Pan mi odpowie¬dział, iż nie widzi pan podstaw, aby wątpić w praworządność.
Proszę, niech pan dzwoni po policję, a każdy z nas powie, co wie. A praworządność będzie już wiedziała, co z nami zrobić.
- Ile pan chce? - Kasę.
- Jaką mam pewność, że nie przyjdzie pan tu po raz drugi? - Pański charakter stwarza tę pewność. I mój także. Jestem tchórzem. Wiem, że zabiłby mnie pan nie myśląc o tym, co pan robi. Wiem, jak pan korba pieniądze i jak bardzo pan ryzykował. - Schowałem pieniądze do kieszeni; podszedłem do okna i odsu¬nąłem firankę. - Proszę, niech pan popatrzy na ten samochód ¬powiedziałem. - Zanim uzbiera pan znowu tyle forsy, ten samo¬chód stanie się wrakiem. Ręczę za to. Sam nim jeżdżę.
- I po cóż panu te pieniądze? Jakiś mały interesik, prawda? - Nie - powiedziałem. - Nie wyglądam chyba na człowieka, który potrafi robić pieniądze? I co do tego muszę pana rozczaro¬wać. Przepuszczę te pieniądze w najgłupszy sposób. I będę przy tym myślał, jak cholernie pan ryzykował. - Wyjąłem z paczki pieniędzy jeden tysiąc i położyłem go na stole. - To na dzisiejszy wieczór - powiedziałem. - Żeby pan miał się za co upić.
- Czy pan ma broń? - zapytał.
- O to się zawsze mogę postarać. Zwłaszcza teraz, kiedy mam pieniądze.
- Myśli pan czasami o samobójstwie?
- To jest jedyny problem, jaki może mieć uczciwy człowiek w dzisiejszych czasach.
- Niech pan o tym nie myśli - powiedział. - Tak czy owak sznur czeka gdzieś na pana.
Wyszedłem; zszedłem już o piętro niżej i zawróciłem z powro¬tem, i znów zadzwoniłem do jego drzwi.
- Pan ofiarował mi karton papierosów - powiedziałem. ¬Żegnając się z panem zapomniałem je zabrać. Leżą na biurku po lewej stronie. Obok pańskiego telefonu...
Poszedłem przed siebie; samochód zostawiłem przed jego do¬mem i postanowiłem zabrać go po jakimś czasie. Wróciłem do garażu; nastawiłem budzik na dziewiątą i zasypiając myślałem o tym, co zrobi dziś wieczór mój doktor. Być może upije się jak kowal po wypłacie i wywoła awanturę tak, że na resztę nocy znaj¬dzie przytulisko w komisariacie. Rzeczywiście wyglądał jak były bokser o niezłym refleksie i dobrej prawej; ale nie wierzyłem w to, że boksował w półciężkiej. Był zapewne niezły, lecz najwyżej w półśredniej.
Samochód zostawiłem na całą noc i cały następny dzień przed oknem jego, a wieczorem pojechałem na stację benzynową.
- Pełen bak - powiedziałem do sprzedającego.
- Znam ten samochód - powiedział. - To wóz pana majora. - Teraz jest mój.
- Naprawdę?
- Nie ja to wymyśliłem w tej chwili, aby uprzyjemnić panu ciepły, spokojny wieczór.
- Dobry był gość z pana majora - powiedział. - Szybko jeździł i nie było miesiąca bez wypadku. I lubił się bawić, a cho¬dził zawsze tam. - I wskazał ręką na przeciwną stronę ulicy. - Pan go znał?
- Nie. Mówili mi o nim. I co się z nim stało? - Ostudzili go.
- Ludzie go nic lubili - powiedział sprzedający. - Miał po¬dobno nieprzyjemną twarz. ,
- Pan mi to właśnie wyjaśnił - powiedziałem; przeszedłem przez ulico i wszedłem do lokalu. Było tam jeszcze pusto; na sto¬likach leżały krzesła odwrócone do góry nogami, a muzykanci przygotowywali się dopiero do wieczornych występów i spraw¬dzali rozporki. Wróciłem do szatni i odnalazłem portiera.
- Życzy pan kupić papierosów? - zapytał. Dałem mu sto złotych.
- Przyjdę tu za jakieś dwa, trzy dni z jedną panią - powie¬działem. - Jest u was dobra orkiestra, nie? Nic zapomnij pan powiedzieć do norie „panie majorze”. ,Jasne?
- Tak.
- Tak, panie majorze. - Tak, panie majorze.
Wsiadłem do samochodu i pojechałem na most Grunwaldzki, a Weronika czekała tam już i jak zawsze, wjeżdżając na ten drewniany i cichy most, pomyślałem o niej, iż wgląda jak drzewo; i nie umiałem o niej pomyśleć inaczej. Była smukła i jasna, i giętka niby drzewo.
- Po co wzięłaś ze sobą walizkę? - zapytałem.
- Pojedziemy za miasto. Znam mały, dobry hotel. Przenocujemy tam. Tu nic można spać w taki upał.
- Dawno nic było tak gorącego lata.
- Czy w Anglii nigdy nie bywa gorąco?
- Nie. Ale w tym, co opowiadają o mgle i o brzydkiej pogo¬dzie, jest dużo przesady. Bywają i tam piękne dni. Dokąd je¬dziemy?
Powiedziała mi; i znów, lak i pierwszego dnia, kiedy z nią jechałem wśród zielonych drzew, pomyślałem sobie, iż dobrze by tu buło jechać za miesiąc lub dwa, kiedy drzewa umierać będą pod złotem i szronem. I być może będzie tu jeszcze trochę słonecznego blasku w powietrzu jasnym i jak metal chłodnym.
- Skręć na prawo - powiedziała Weronika.
- To droga do miasta B. - powiedziałem. - Po co mamy tam jechać?
- Zobaczysz. Dlaczego jeździsz tak szybko? I dlaczego w tych cholernych rękawiczkach. Wyglądasz jak gość z pisma ilustrowa¬nego. Fotografia, a pod nią podpis: Five o'clock - your time for Martini.
- To nie tak - powiedziałem. - Guiness is good for you. - To na Piccadilly Circus. Czy możesz zdjąć te rękawiczki? - To naprawdę nic takie głupie, jakby się zdawało. Kiedy rąbie ci guma i wozem rzuca w bok, lepiej możesz trzymać kierow¬nicę. Czy naprawdę uważasz, że wszystko, co ludzie wymyślili, uczynili to tylko dlatego, aby cię osobiście obrazie?
- Zatrzymaj się - powiedziała.
Zatrzymałem się; wzięła swoją walizkę i przeszła na drugą stro¬nę drogi. Usiadła tam na białym kamieniu i wyciągnęła przed sie¬bie swoje brązowe nogi.
- Zapomniałaś jeszcze rozczochrać sobie włosy - powiedzia¬łem.
Potrząsnęła głową i ciemne skrzydełko spłynęło na jej twarz o dziwnym i pięknym kolorze, jakby spływało na nią światło przez matową szybę.
- Guiness is good for you - powiedziała. - Nie masz racji.
- Guiness is good for you.
- Więc co mam z nimi robić?
- Daj mi je.
- Najpierw wsiądź do samochodu.
- Najpierw dasz mi rękawiczki.
Rzuciłem, a ona złapała je w powietrzu. Drogą jechał śpiący chłop wozem zaprzęgniętym w parę brunatnych koni o olbrzymich kopytach.
- Obudźcie się, gospodarzu! - krzyknęła Weronika i chłop wyprostował się nagle. - Tu macie rękawiczki - powiedziała. - Bóg zapłać - rzekł chłop. - Chcecie jabłek?
- Macie dobre jabłka? - Dobre.
- Ale to nic to samo co przed wojną, prawda?
- Świta prawda - powiedział chłop. Dał nam kilka jabłek i odjechał, a Weronika usiadła przy mnie i ruszyłem.
- Jestem pewna, że jak mnie nic będzie, to wyciągniesz skądś drugą parę rękawiczek i będziesz dalej gościem z gazety - powiedziała.
- Schowam je dobrze przed tobą i nigdy ich nie znajdziesz. - Dlaczego przed wojną wszystko było lepsze?
- Wszystko jest dobre pewnego dnia, jeśli się już dokładnie nic pamięta. To jest właśnie ta mądrość starców, o której się uczyłaś w szkole.
- Wypowiedziałeś myśl otchłannie głęboką.
- Odpowiedź rodzi się wskutek zadanego pytania. - A kobiety?
- Kobiety rodzą się...
- Chodzi mi o to, czy kobiety, których się dokładnie nic pamięta, także wydają się dobre.
- Nie wiem tego. Zbyt mało ich miałem i nigdy o nich nie myślę.
- A ta narzeczona twego kolegi? - Która?
- Narzeczona twojego kolegi, którą poznałeś na jej zaręczy¬nach i uwiodłeś tej samej nocy. O niej mi wczoraj mówiłeś.
- Nic pamiętam. Byłem trochę pijany. Opowiem ci wszystko dzisiaj wieczór.
- I o twoim dziadku opowiesz mi także? O tym, który był rosyjskim pułkownikiem i zastrzelił swoją żon ę w noc poślubną, ponieważ nie była dziewicą.
- Będę o nim mówił przez cały wieczór - powiedziałem, a ona przytuliła się do mnie I czułem zapach jej włosów, i czerstwy zapach zboża.
- To dobrze, że mnie nie musiałeś zabijać - powiedziała. - Nie myślałem, że tak będzie. Jesteś już przecież dorosła.
Wszystkiego mogłem się spodziewać z wyjątkiem tej właśnie rzeczy.
- I ja nie myślałam, że to się stanie z kimś, kogo poznam pierwszego wieczora.
- Żałujesz tego?
- Niczego nie żałuję. - Jeszcze nie.
- Tak - powiedziała. - Jeszcze nie, ale i na to przyjdzie czas. Musimy żyć szybko. Musimy wszystko przeżyć szybciej od innych. Miłość, gniew i te wszystkie rzeczy, na które Inni mają tyle lat. Nawet ten twój samochód musimy zajeździć na śmierć. Trzeba wszystko zrobić tak, żeby w dniu, w którym oni przyjdą, nie zostało nic.
Nic nie powiedziałem; jechaliśmy szybko, a droga biegła wśród tych drzew, o których myśląc nie mogłem o niej myśleć.
- Gdyby całe życie można było sprowadzić do jednej godziny - powiedziała. - To wszystko, na co inni mają trzydzieści czy dwadzieścia lat. Wszystko zmieścić w jednej godzinie, aby potem nie zostało już niczego.
- Nawet smutku? - Nie.
- Wielu ludzi chyba pragnie tego - powiedziałem. - Nikt tego nie potrafi.
- Wszyscy przecież marnują czas. Każdy biegnie sam przez całą drogę i każdy się spóźnia.
- A wszystko, co czeka na końcu, to ten pusty plac poza par¬kanem - powiedziała Weronika. - Prawda?
- Trzeba tylko przejść przez tę furtkę i wtedy właśnie wi¬dzisz, że nie było tam nigdy niczego - powiedziałem. - Tylko wtedy nie można już wrócić.
- Nie. Musimy tylko biec szybciej od innych. Ale i nasza dro¬ga jest krótsza. A potem przyjdą oni.
- Ale to nie będzie pewnego dnia - powiedziała. - Oni zawsze przychodzą nocą.
- Ponieważ są głupcami i wierzą w to, że można jeszcze uciec. Ale nikt nie ucieka. Cały kraj zamienili w więzienie i nawet tego nie rozumieją. Niepotrzebnie się szwendają po nocy. Mogliby spokojnie spać ze swoimi kurwami i przychodzić po nas rano, ogoleni i po wypiciu herbaty.
Dojechaliśmy do miasta i znów przejechałem obok szkieletu karuzeli obracającego się w takt fokstrota.
- Znam dużo ładniejszych miast - powiedziałem. - Przecież tu nigdy nie byłeś.
- Jestem tu po raz pierwszy. - Wrócisz tu jeszcze.
- Ale nie wrócę już stąd - powiedziałem. - O to ci przecież chodzi, prawda?
Zostawiliśmy samochód i wziąwszy się za ręce poszliśmy ulicą, a gmach więzienia był niedaleko i strażnik stojący na rogu dał nam znak, abyśmy przeszli na drugą stronę ulicy.
- Popatrz na tego strażnika - powiedziała. - Ma taką jasną głowę. Ma pewnie matkę gdzieś na wsi i ta modli się o jego jasną głowę.
- Skąd wiesz, że wezmą mnie właśnie tutaj?
- To jest możliwe - powiedziała. - To największe więzienie dla politycznych na Dolnym Śląsku.
- Pewnie nie wolno im palić i czytać. - Ty dużo palisz?
- I dużo czytam.
Staliśmy na rogu ulicy; dzieci bawiące się piłką kopnęły ją zbyt wysoko i strażnik odkopnął ją z powrotem. A potem rzuciły piłką we mnie, a ja podałem ją Weronice i ona ją im odrzuciła.
- I jak się to wszystko stanie? - powiedziała. - I po co chcesz to wiedzieć?
- Chcę wiedzieć wszystko.
- Chcesz iść za mną aż tak daleko? - powiedziałem i poło¬żywszy. jej rękę na ramionach przyciągnąłem ją ku sobie patrząc w jej ciemne oczy. - Wyglądają, jakby były pełne miodowych gwiazd - powiedziałem.
- Powiedziałeś przecież, że to krótka droga.
- Dopóki idziemy razem, a pewnego dnia stanie się daleka, a ty nie będziesz mogła iść za mną.
- Mogę iść sama za tobą.
- Nie myśl o tym. Dopóki będzie żyło jedno z nas, żyć będzie nasze utrapienie. Tak długo, jak będziesz mnie pamiętać.
- Powiedz mi. żak to będzie.
- Pewnej nocy obudzą mnie i będzie ich czterech albo pięciu - powiedziałem. - Dwaj rzucą się na mnie, aby mnie trzymać, co nie będzie wcale potrzebne, a potem jeden z nich zaproponuje mi papierosa i przeczyta mi potwierdzenie .wyroku przez Sąd Najwyższy. Myślę, że wezmę tego papierosa i wtedy dwaj z nich ujmą mnie pod ręce i zaczniemy iść korytarzami. Więzienie ma zapach podobny do szpitalnego i ja wtedy będę myślał o tobie, i o tym, jak pachniała ta gorąca ziemia, i o tym, jak ty pachniałaś, Weroniko, kiedy byłaś już zmęczona. I o tym, jak cię to bolało, kiedy byliśmy ze sobą po raz pierwszy, i o tym, jak rozgryzłaś ten liść i jak gorzko pachniały twoje ciepłe usta. I wtedy już chyba zaczniemy schodzić schodami w dół i będzie tam stało jakieś wiadro, które jakiś z nich potrąci nogą, i to wiadro pocznie to¬czyć się w dół z takim blaszanym hałasem. I wtedy om spojrzą po sobie, a ci dwaj jeszcze mocniej chwycą mnie pod ręce, jakby się przestraszyli tego blaszanego hałasu. I wtedy ten trzeci zstępujący za nami wyciągnie swój pistolet, a oni odskoczą w bok. I wtedy będę miał jeszcze ostatnią sekundę, aby myśleć o tobie, i może zdążę raz jeszcze pomyśleć, że wracam teraz do ziemi, w której jest twoja krew, a potem ten stojący na górze strzeli, a ja już będę tam, gdzie kończą się wszystkie schody. I wtedy cen trzeci strzeli jeszcze raz, ale będzie musiał przykucnąć i strzelić w moją głowo z boku, aby nie było rykoszetu. A potem jeden do drugiego powie: Sierżancie, skąd do cholery wzięło się to wiadro? I to będzie już wszystko.
- A ty nie powiesz im niczego? - Nie.
- Nie powiesz im nic o Bogu?
- Do nich nie będę mówić o Bogu. Jak w tej murzyńskiej pieśni o Chrystusie, którego przybili do krzyża i który nie po¬skarżył się nawet jednym słowem.
- Ale przecież poskarżył się nawet i On - powiedziała Weronika. - Powiedz im coś o Bogu.
- Nie. To o tobie będę myśleć do ostatka.
Nie odpowiedziała mi; patrzyła za dziećmi goniącymi piłkę w kurzu i w resztce słońca.
- Dlaczego mi nie wierzysz? - zapytałem. - Wierzę ci. Nie o tym myślałam.
- Więc o czym?
- Czego pragnę najwięcej. Aby Bóg mi dał silę. - Aby pamiętać?
- Aby im me przebaczyć. Tego się boję.
- Nie są warci przebaczenia. Każdy umie zabić, ale tylko prawdziwi ludzie umieją darować życie. - Zamilkłem na chwilę; przypomniałem sobie, iż nie mam zapasowej koszuli i że jutro będę musiał włożyć tę samą; i to mnie gniewało, gdyż mogłem przecież wziąć koszulę Samsonowa, byliśmy bowiem jednakowego wzrostu. Potem powiedziałem: - Nie myśl o nich. Nie są tego warci. Być może stanie się i tak, że pewnego dnia zdobędą świat i zginą. Po nich przyjdą mrówki, co byłoby najlepsze ze wszyst¬kiego.
- Może szczury?
- Nie. Szczury to temat banalny, oklepany. To ich myślenie. Strzeż się tego. Mrówki i tylko mrówki.
- Skąd ci przyszło to wiadro do głowy?
- Znam commies. Żadnej sprawy nie potrafią załatwić porząd¬nie, a dobrych chęci im nie brakuje.
Wróciliśmy do samochodu i jadąc już z powrotem, spotkaliśmy na drodze wiejskie wesele; młodych ludzi i młode kobiety pachną¬cych wódką i zbożem, i potem; a ja wciąż patrzyłem na zielone drzewa i nie mogłem tego zrozumieć, gdyż czułem także zapach ściernisk i dymu, którego nie widziałem; i myślę, że tak jest ze wszystkimi, którzy wiedzą, że nie zobaczą już tego, co by chcieli. Tego dnia wziąłem trzy pastylki nitrogliceryny i wiedziałem, że nie potrwa to już długo; i to chyba było tak, jakbym musiał z jed¬nego ciemnego pokoju przejść w drugi ciemny pokój; i chyba tyl¬ko tak.
Przyjechaliśmy do innego małego miasta; do jednego z ruch czystych śląskich miast o domach wyglądających jak zabawki dla dzieci i pomyślałem sobie, iż nie lubię śląskich miast. Lubiłem te w okolicy Warszawy, te, w których odbywają się jarmarki; wrzas¬kliwe końskie targi; płaczliwe procesje pełne wesołych złodziei, a wszystko to dzieje się w zapachu nawozu, czarnego chleba i ki¬szonej kapusty; i zawsze znajdzie się tam bezczelny inwalida o drewnianej nodze, który potrafi grać na harmonii i który jest wiecznie pijany i bezzębny.
Walizkę wniosłem na górę i poszliśmy coś zjeść, a buła tu miła gospoda nad jeziorem i tam usiedliśmy w ogrodzie. Nie czułem się dobrze; nie słyszałem rżenia koni; modlitw straszliwych żebra¬ków i pijackich pieśni; a jezioro, na które patrzyłem, było spokoj¬ne i ciche jak sen dziecka, i pewien jestem, że nie utopił się tu nigdy nikt.
- Dlaczego tu nie ma żab? - powiedziałem. - Czy po to jechaliśmy pięćdziesiąt kilometrów?
- Po co ci żaby?
- Żaby powinny być w jeziorze. - Żeby skrzeczeć?
- Tak. Właśnie po to, aby skrzeczały - powiedziałem, a kie¬dy do nas podszedł kelner, rzekłem mu: - Chciałbym mówić z kierownikiem lokalu. - Kelner odszedł. - Za grzeczny jesteś, sukinsynu - powiedziałem. - Nic podoba mi się to miasto.
Kierownik lokalu przyszedł po chwili w towarzystwie kelnera i usiłował zachować powagę i dostojeństwo, lecz skłonił się zbyt głęboko i gdyby nie ramię kelnera, wpadłby do sadzawki wraz ze stolikiem.
- Chwała Bogu, że pan jest przynajmniej pijany. Cały czas się wściekałem, że nie ma tu u was harmonisty z drewnianą nogą. Takiego harmonistę nazywają zawszy „Olek Hulajnoga”, prawda? Co można zjeść?
- Jest cielęcina na zimno. - Dobrze.
- Wódki nic będzie? - Będzie.
Odeszli, a popatrzywszy na wężowy ślad ich kroków poczułem się weselszy. .
- Słyszysz? - powiedziała Weronika. - Zielone zwierzęta grające na skrzypcach i skaczące wysoko. Czy jest ci teraz lepiej? - Tak - powiedziałem. - Teraz jest lepiej.
Oparłem głowę na rękach i patrzyłem na jezioro, lecz nie czu¬łem się dobrze; moje serce pracowało ciężko i wiedziałem, iż zaraz przyjdzie ból. A potem ponad las popatrzyłem i widziałem ciężką chmurę ku nam nadchodzącą i pomyślałem, iż trzeba mi rzeczy, której nic lubi najbardziej: deszczu. Wtedy mógłbym oddychać bez bólu i może nie musiałbym brać nitrogliceryny.
- O czym myślisz? - O deszczu.
- Nic chcesz mi powiedzieć?
- Mogę ci powiedzieć - powiedziałem. - ludzie myślą, że technika terroru jest straszna i skomplikowana. Wcale tak nie jest. Kiedy się pierwszy raz uderzy bezbronnego człowieka w twarz, to trzeba albo zabić siebie, albo uderzyć po raz drugi. Za pierwszym razem nie ma się racji; ale kiedy uderzysz po raz drugi, to masz ją na pewno, ale nie masz już żadnej innej. I nic więcej nic da się powiedzieć na ten temat.
- Czy będziesz tak samo myśleć, kiedy będą bić ciebie? Czy też będzie to proste i jasne jak teraz, kiedy siedzisz ze nutą? Nic odpowiedziałem jej. Ta chmura, potrzebna mi tak bardzo, przeszła bokiem i widziałem już wspinający się na niebo księżyc. - Dlaczego nic nie mówisz?
Ująłem jej twarz w swoje dłonie i uniosłem ku górze.
- Wróć między żywych - powiedziałem. - Wróć do Samso¬nowa, wróć, do kogo chcesz, ale wróć do żywych. Nie wierz w to, że uda ci się mnie zapamiętać.
- Może zostawią clę w spokoju. Może przecież być i tak. - Nie - powiedziałem. - Wróć między żywych. Wstań, odejdź stąd i zapomnij o mnie. To nieprawda, że Istnieją rzeczy, których się nie zapomina. Zapomina się i matkę, i ulicę, którą chodziło się do szkoły, i ulicę, przy której był kościół. A potem zapomina się pierwszego mężczyznę i ból, który ci sprawił, i śmierć rodziców, i grób rodziców. Zapomina się miasta, które zostały spalone, i miliony ludzi, którzy zginęli w przekonaniu, iż są niewinni. I zapomina się nawet to ich głupie i święte przekona¬nie o własnej niewinności. Dlaczego myślisz, że uda ci się zapa¬miętać jednego człowieka? Wstań i odejdź.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy to wszystko nie było zbyt patetyczne; to o miastach i o ludziach, którzy zginęli. Gdzieś o tym tak przeczytałem; nie pamiętałem już gdzie. Postanowiłem powiedzieć to samo, ująwszy rzecz lekko i wykwintnie.
- I jeszcze coś ci powiem - powiedziałem. - Powiem ci, jak wygląda płonące miasto z góry. Jak kupa tlejących się szmat. I to wszystko. A przecież wiesz, że tam, w dole, palą się ludzie, a inni szwendają się w dymie i szukają swoich sztucznych szczęk, które wypadły im w czasie wstrząsu. I co to w ogóle jest? Nadlatując na cel nie myślisz o nich wcale, gdyż cel jest rzeczą bezosobową. Tylko słyszysz, jak twój nawigator mówi: „Four”, , Three”, „Two”, „One”, a potem już sobie dopowiadasz: „Zero”. I to jest wszystko, co pamiętasz, a potem idziesz do kantyny i twój kolega, który dzisiaj nie latał, upił się i mówi ci: „twoja Shirley roz¬mawiała dzisiaj bardzo długo z kapitanem Mellerey. Mellerey powiedział jej, że ma w domu kolekcję biletów tramwajowych i Shirley bardzo chciałaby to obejrzeć.” I wtedy nie obchodzą cię już nic ci na dole. Wstań i odejdź stąd.
- Musi być jednak coś, czego się nie zapomina - powiedziała Weronika, a ja patrzyłem w jej oczy i były tam już te miodowe gwiazdki; i światło jeziora, i resztka słonecznego blasku od chodzącego już od nas; a usta jej były niby listki, a ja siedziałem z nią tutaj, trzymając jej gorącą i kruchą rękę; i nudziłem się jak pies.
- O tym gdzieś przeczytałaś - rzekłem. - ja ci tego nie powiedziałem.
Wzięła moją rękę i pocałowała ją. Nie powiedziałem nic; potem delikatnie wyciągnąłem swoją dłoń i poprawiłem jej ciemne i sypkie skrzydełko włosów.
- Gdybym przynajmniej był innym człowiekiem - powiedzia¬łem. - Ale i to nie. jestem najzwyklejszym z ludzi i nie umiem popełniać rzeczy szalonych. Nie umiem przejść przez. życie jak burza, mnożąc nienawiść możnych i rozpacz biedaków. Nie umiem nit z tych rzeczy, które zachowują człowieka w pamięci innych. Lubię tylko szybko jeździć, czytać książki i trochę alko¬holu od czasu do czasu. Ale to już twoja rzecz, jeśli ci to wystarcza
. Pamiętaj, że ja ci sam o tym powiedziałem.
- Dobrze - rzekła. - Będę o tym pamiętać.
Nalałem jej i sobie, a wódka była zimna jak lód i nie w gardle, ale w żołądku dopiero poczułem ten jasny i giętki płomień. Wiedziałem, iż upiję się dziś wieczorem i było mi dobrze, gdyż lubi¬łem ten ciemny wiatr, który niósł moją wyobraźnię jak piasek i prowadził mnie przez całą drogę; lecz wiedziałem, iż pewnego dnia ucichnie ten wiatr.
- O Nim teraz myślę - powiedziałem. - jeśli On naprawdę istnieje, wierzę w to, że nie pozwoli mi umrzeć na trzeźwo. To moja jedyna sprawa z Nim. A resztą mogą zająć się diabli.
I nie byłoby mi wcale źle, gdyby nie myśl, że nie umiałem Mu dać nic, a On dał mi tyle; tyle książek, tyle samochodów, którymi jeździłem; i tyle górskich dróg, które przejechałem wylatując z zakrętów i łamiąc żebra cudze i swoje; i dał mi ciemne jeziora i chłodne lasy; i dał mi ten piękny kraj, n którym można było myśleć bez końca i nad którym można było płakać i wyć; a ja nie miałem nic dla Niego, tylko moje zniszczone serce, którego na¬czynia wieńcowe nie przyjmowały krwi, i to tylko mogłem Mu odda. I dał mi jeszcze Weronikę, która zostanie sama, zdrowa i silna; pełna ciepłej i jasnej krwi, i która nigdy nie będzie nosić mego dziecka pod swym serem dzikim i głupim. A dał mi to wszystko na moje: utrapienie.
- Ciągle myślisz o tym, że nie ma żab w jeziorze? - zapytała Weronika.
- Myślę, że chciałbym ci tyle powiedzieć. Coś, co mogłabyś naprawdę zapamiętać, ale nie znam takich słów i nigdy ich nie znałem. Kiedyś może skończy sio ten hałas i terror, ale twoja mi¬łość i twoje serce zostanie. I te parę dni, które spędzimy ze sobą. „to tak, kiedy czasami budują dom. I przyjdzie dziecko, i dotknie wilgotnego betonu ręką. Potem w tym domu zamieszkują ludzie, i rodzą się, i umierają, i przychodzą nowi, ale ten mały ślad ręki zostaje na zawsze. To chyba jakoś tak... Nie umiem mówić o mi¬łości.
Byłem już trochę pijany nalałem jej i sobie, i znów wypiliśmy, a przy sąsiednim stoliku także pili i hałasowali jacyś ludzie, a spoj¬rzawszy w ich stronę zobaczyłem, iż pokazują sobie jakieś papiery i dokumenty.
- Pijani Polacy zawsze pokazują sobie dokumenty - powiedziałem do Weroniki. - Nie wiem, dlaczego tak jest. Przepraszam cię na chwilę.
Wstałem i podszedłem do nich, i wyrwawszy z kieszeni portfel pokazałem im swoją książeczkę wojskową.
- To wszystko, co mam przy sobie - powiedziałem. - Pra¬wo jazdy zostawiłem w samochodzie.
Jeden z nich porwał się ku mnie chwyciwszy nóż, lecz kompani osadzili go na miejscu. Skłoniłem się i wróciłem do Weroniki. - Kocham cię - powiedziała.
- I po co było mi rodzić się człowiekiem - powiedziałem. ¬Gdybym był kroplą w morzu, żyłbym wiecznie w chłodnej czy też ciepłej wodzie, ale wiecznie żywej, wiecznie rozkołysanej, a ty przychodziłabyś do mnie. Bo ty jesteś jak rzeka. Teraz wiem, skąd mi to przyszło do głowy. I tak byśmy się spotykali.
- Obiecałeś mi coś - powiedziała. - Opowiedzieć o twoim dziadku. O tym, który zastrzelił swoją żonę w noc poślubną.
- Chryste - powiedziałem. - Na pewno miał rację, ale już zapomniałem, czym to umotywował.
- Ponieważ nie była niewierna. Twój dziadek był rosyjskim pułkownikiem. No i czasy były inne.
- My, Rackmannowie,. niechętnie o tym mówimy. Każda ro¬dzina ma kościotrupa w kredensie. To zresztą wcale niezabawne. - Kiedy ja się muszę śmiać - powiedziała Weronika. - Myś¬lę o tym, jak twój dziadek przyłożył jej rewolwer do skroni i po¬wiedział: Giń, nieszczęsna. Albo coś równie idiotycznego. Jak jej było na imię? Tatiana?
- Tatiana.
- A może zapytał: Czy modliłaś się już dzisiaj wieczór, Tatia¬no? I potem dopiero strzelił?
- Nie myślę, aby tak powiedział. To był wesoły hulaka i do¬prawdy nie wiem, czy czytał książki. Pamiętam, że w salonie u babki wisiał jego portret: twarz sołdata, włosy siwe i gęste.
- Przecież wczoraj mówiłeś, że golił głowę. Tak jak pruscy oficerowie.
- W młodości. A więc zabił ją, a potem poszedł do swego dowódcy i zameldowało tym. Dowódca zapytał dziadka, dlaczego to zrobił; powiedział, iż doznał ujmy na honorze. Wtedy dowód¬ca zawezwał lekarza pułkowego, aby dokonał obdukcji zwłok. Dziadek odrzucił propozycję.
- Dlaczego?
- Ponieważ, choć martwa, była wciąż jego żoną. I doznał no¬wej obrazy: nie uwierzono przecież jego słowu. Wróciwszy do domu zabarykadował się i wzięto go siłą. Zdegradowano go i ze¬słano do twierdzy, potem znów się ożenił.
Wuj Józef poszedł przed wojną do domu publicznego, a potem odmówił zapłaty motywując to tym, iż panienka nie była niewinna i wyszła z tego heca, a potem wszystkie kurwy goniły Wuja Józefa miotając klątwy, a Wuj Józef wbiegł do kościoła i powiedział księ¬dzu, że jest prześladowany za wiarę w kobietę i miłość, i ksiądz wyszedł do tych kurew, i zaczął mówić do nich pięknie o miłości i przebaczeniu; i niektóre z kurew aż się popłakały; i potem Wuj Józef pił razem z tym księdzem, który też płakał i mówił, że to najpiękniejszy dzień w jego życiu; a potem obaj wrócili do tego burdelu. Ale o tym opowiadał Wuj Józef i ja nie wiedziałem, czy to prawda, i powiedziałem mu to, na co Wuj Józef powiedział mi su¬rowym głosem, iż prawda jest zawsze po strome piękna i musi być kształcąca; i wtedy oczywiście uwierzyłem mu.
- Opowiedz mi teraz o tej dziewczynie, którą uwiodłeś w dniu hej zaręczyn - powiedziała Weronika.
- Nie chcę mówić o innych kobietach, kiedy jestem z tobą ¬powiedziałem. - Nie chcę ich wcale pamiętać.
- Sam powiedziałeś, że nie mamy dużo czasu - rzekła. ¬A ja chciałabym wiedzieć wszystko o tobie.
- Dlaczego pytasz o rzeczy śmieszne? Uśmiechnęła się.
- To, co jest śmieszne dzisiaj, nie musi być śmieszne jutro ¬powiedziala. - Nie wiem, czy to będzie śmieszne, kiedy już cie¬bie zabiorą.
- Opowiem ci o tym innym razem.
- Chcę, żebyś opowiedział to teraz. Nie chcę, żebyś myślał o innych kobietach, kiedy już będziesz tam. Pójdę z tobą tak da¬leko, hak tylko będą mogła, ale kiedy już będziesz tam, nie myśl o nich już więcej.
- Jeśli w ogóle będę mógł myśleć - powiedziałem. - Może to wszystko odbędzie się zupełnie inaczej. Może po prostu będę się tylko dziwić przez cały czas i nie będę czuć nic prócz zdziwie¬nia. Kiedy po raz pierwszy ktoś zacznie rozdeptywać ci palce, myślisz, że to nieprawda; a potem przychodzi zdziwienie, że człowiek może coś takiego zrobić z drugim człowiekiem. Ale nie bardzo masz czas to przemyśleć, bo właśnie oddają ci mocz na twarz i ty znowu myślisz, że to nieprawda, bo przecież ten czło¬wiek rozkraczony nad tobą ma takie samo serce, nerki i ten sam wstyd. Kiedy mam więc o tobie myśleć, Weroniko? Może wtedy, kiedy każą mi stać na czubkach palców przez wiele godzin i będą uważać, abym nie stanął całą stopą na ziemi? Albo wtedy, kiedy zaczną mnie bić żelaznym prętem między nogi? Nie, Weroniko. Będę starał się jakoś wykręcać, jeśli to możliwe, a jeśli to będzie niemożliwe, to będę myśleć o tym, aby poddawać się tym uderze¬niom i unikać ich wściekłości. O tym będę myśleć. Ale kiedy mnie postawią po kolana w wodzie, to będę tylko myśleć o tym, aby trzymać się ściany i nie upaść. Nie umiem ci przysiąc wierności, kochanie.
- I nie będziesz w ogóle o mnie myśleć?
- Któregoś dnia przestaną mnie bić i odczytają mi wyrok śmierci. Wtedy będę znowu mógł myśleć o tobie, bo zostanie mi jeszcze trochę czasu.
Dotknęła mojej twarzy.
- To nieprawda - powiedziała. - Co?
- Że będą ci oddawać mocz na twarz.
Nic nie odpowiedziałem; przypomniałem sobie Jana który mi o tym mówił. 1 przypomniałem sobie, co mówiła mi Barbara o tym, jak budził się w nocy i ryczał; tak, iż trzeba było kupować mu proszki nasenne, a on brał je każdego wieczoru i przyzwyczaił się do nich, a lekarz nie chciał mu dawać więcej niż dwa dziennie i wszys¬cy ludzie z naszej redakcji chodzili do lekarza i skarżyli się na bez¬senność, i kupowaliśmy te proszki w różnych aptekach, używając różnych nazwisk. 1 myślałem o tym, że kiedy Barbara jeździła cza¬sem do matki, to ja chodziłem do Jana i spałem z nim, ponieważ bał się nocy. A potem poszedł do szpitala psychiatrycznego i tam go podleczyli, a potem znów musiał się leczyć w sanatorium dla gruźli¬ków; i krążył między szpitalem dla wariatów a szpitalem dla gruźlików i w końcu Barbara zeszła się ze mną. Tylko że to wszystko razem było bardzo kiepskim opowiadaniem; i dopiero ja, wziąwszy te pieniądze od mego kochanego, zwariowanego, wysportowanego doktora - automobilisty, dorobiłem do tej opowieści pointę; i udało mi się zrobić z melodramatu groteskę, a nie było to wcale rzeczą prostą i łatwą. .
- Nie - powiedziałem. - To nieprawda.
Poszliśmy do hotelu i ona wkrótce usnęła, a ja nie mogąc spać zszedłem na dół i obudziłem portiera.
- Ma pan papierosy? - zapytałem.
- Nie te jednak, które pan zawsze palił - powiedział, a ja przypomniałem sobie, iż mód dowód osobisty leży w samochodzie, i zrozumiałem, że zameldowała mnie pod swoim nazwiskiem.
- Jak tam było? - zapytał portier. - Męczyli?
- Kto myśli takie rzeczy, nie powinien o nich głośno mówić - powiedziałem.
- Nie czuje się bólu - powiedział jakiś człowiek, a ja odwró¬ciłem się ku niemu i zobaczyłem bladą twarz i ciemne oczy Sam¬sonowa, który siedział w mroku i wyglądał teatralnie. - To jest jedna z pomyłek, o których ludzie nie wiedzą - powiedział. ¬Ponieważ biją tak bardzo, że już naprawdę nie boli.
Podszedłem ku niemu i oparłszy się o ścianę zapaliłem papiero¬sa, a zapałkę w ciemność odrzuciłem.
- Czego tu chcesz, Samsonow - powiedziałem. - Przecież wiesz, że ona nie wróci do ciebie.
- Chcę być blisko niej - powiedział. - Tylko że człowiek taki jak ty nie może tego zrozumieć. Odejdź stąd. Nie przyszed¬łem tu do ciebie.
- Ona ciebie nie zawoła.
- Zawoła. Kiedy ciebie już nie będzie.
- Nie - odpowiedziałem. - Nigdy do ciebie nie wróci. Chodź ze mną.
Schodami poszedłem na górę, czując na szyi gorący oddech je¬go, a potem otworzyłem drzwi do pokoju, w którym ona spala i w którym było trochę światła; i stałem tam w milczeniu, czując na szyi gorący jego oddech, i patrzyłem na jej twardy i brązowy brzuch, i na jej smukłe nogi, które kiedyś, kiedy była mała, musia¬ły być cienkie i śmieszne.
- Może to ci pomoże zapomnieć - powiedziałem. - Nie.
- To dziwne, jak ona zasypia - powiedziałem. - Spokojnie i cicho jak dziecko. I wygląda tak samo jak za dnia. Zawsze bałem patrzyć się na śpiące kobiety. Wiesz, niektóre mają takie jasne twarze, które stają się straszne w czasie ich snu. Myślałeś kiedyś o tym?
- Zostaw ją - powiedział Samsonow. - Jest jeszcze czas dla niej. Tylko ty już nie masz czasu. Wszystkich z naszego pułku aresztowali. Z wyjątkiem dwóch tylko ludzi.
- Dlaczego mam ją zostawić? - powiedziałem. - Daje mi sen, daje mi spokój i lubię na nią patrzyć. Chcę o niej myśleć wtedy, kiedy już będą mnie zabijać.
- Czy pomyślałeś, co się stanie z nią?
- Nic. Zapomni. Nie mam prawa myśleć, że jestem lepszy od innych.
- Odejdź od niej - powiedział Samsonow. - Tak czy owak musisz od niej odejść. I nawet w nią nie wierzysz.
- W nikogo nie wierzę - powiedziałem. - Nie wierzę w żad¬nego człowieka, ponieważ znam prawdziwą historię ludzi, a jest nią lęk. Tak więc jedni uciekają, a inni usiłują zdobyć władzę nad ludźmi, aby ich dręczyć.
- Czy czujesz rozpacz?
- Nie - powiedziałem. - Jestem już poza rozpaczą. Samsonow począł się śmiać; zamknąłem drzwi; podszedłem do niego i spojrzałem mu w twarz.
- Myślę o tym, co oni tam z tobą będą robić - powiedział. ¬Czy ty wiesz, że po tym wszystkim, kiedy już cię będą prowadzić na śmierć, nawet nie będziesz pamiętać, co oni z tobą robili? Właśnie dlatego, iż jesteś już poza rozpaczą. I nawet gdybyś kie¬dyś wrócił, to nie będziesz wcale pamiętać, co oni z tobą robili. Ale ty nie potrafisz nawet zginąć hak człowiek.
- Ile razy ty ginąłeś, Samsonow?
- Ty tego nie zrozumiesz - powiedział szeptem i począł schodzić w dół schodami. - Ty tego nigdy nie zrozumiesz. Wyszedł na dwór, a ja poszedłem za nim i zapaliwszy papierosa pomyślałem sobie, iż dobrze by było mieć samochód i wyjechać stąd na zawsze, skończywszy z tą idiotką śpiącą teraz na górze i skończywszy ze wszystkimi tutaj pojechać tam, gdzie żyją ludzie śródziemnomorscy; ciemnowłosi, cienkokostni i cwani. Tam żyć i tam jeździć samochodem z jednego miasta do drugiego; wciąż jednak brzegiem morza, aby wieczorami czuć zapach soli, ryb i zapach smoły idący od przewróconych dnem do góry łodzi. I jeszcze czuć zapach tanich kobiet i zmęczonych pracą m꿬czyzn; i tam pić z nimi piwo, i wino, i opowiadać im o sobie zmyślone rzeczy, i zmyślać dalej w trakcie rozmowy.
I byłbym radzieckim lotnikiem, który uciekł na Korei do Ame¬rykanów; ale o trzy kilometry dalej byłbym synem milionera z Texasu wyklętym przez ojca, z którego drugą żoną gorszący dla całego miasta miałem romans; i mówiłbym im, iż potrzebny mi rewolwer, aby skończyć ze sobą, gdyż mam raka i porzuciła mnie żona; lecz trzy kilometry dalej byłbym człowiekiem pracującym dla firmy filmowej i szukałbym najładniejszej dziewczyny, aby uczynić z niej gwiazdę; i nie skłamałbym nigdy i nikomu. Dano ci życie, które jest tylko opowieścią; ale to już twoja sprawa, jak ty ją opowiesz i czy umrzesz pełen dni.
Odrzuciłem papierosa i wróciwszy do Weroniki patrzyłem przez chwilę na jej twarz czystą i jasną, a potem położyłem się koło niej i uczułem na swej twarzy jej włosy, a potem jej rękę. - To nieprawda - powiedziała.
- Co?
- Że będą ci oddawać mocz na twarz.
Nic nie powiedziałem i czułem już tylko na ustach jej włosy, i kruchą jeb dłoń, i mokry twardy jej brzuch; powiedziałem wresz¬cie:
- Tak mówią ludzie. Ale nikt nie wie, co jest prawdą, a co nie, dopóki się tam nie jest.
Wszystko pachniało teraz nią; ten pokój o drewnianym suficie; koszmarne papierowe kwiaty o kolorze krwi wciśnięte w wazon; i kot, który przypętał tu się i patrzył na mnie żółtymi oczami, mrucząc słodko, a ja wdychałem jej zapach leżąc na hej mokrym, gorącym i twardym brzuchu, gorętszym, twardszym i bardziej mokrym od wszystkiego, co zaznałem, i pomyślałem sobie, iż to jest tak, jakbym szedł za nią brzegiem rzeki przez dolinę.
Obudziliśmy się późno i poszliśmy na śniadanie do tej samej knajpy, w której jedliśmy kolację, a tego ranka ujrzałem pierwsze żółte liście. Chłodne przeświecało je słońce i wydawały się deli¬katne i kruche jak dłonie dziecka.
- Dobrze spałeś? - zapytała; twarz jej wciąż była jeszcze peł¬na snu, nieco bardziej okrągła, i to było ładne.
- Dobrze.
- Ja też dobrze spałam. Wolałabym spać jeszcze godzinę dłu¬żej.
- Prowadzimy świetną rozmowę.
- Nie myśl o tym. Dlaczego by tak nie mówić? Inni ludzie mówią tak przez trzydzieści lat. O pogodzie. O tym, że kawa jest zimna. O tym, że nie ma niedzieli bez deszczu. Ja też chciałabym tak mówić. To nasza sprawa; że nie mamy czasu. Idziemy po wy¬palonej ziemi i szkoda każdego łyka wody.
Kelner przyszedł i przyniósł nam jajka w szklance. Twarz miał posiniaczoną i oko podbite.
- To miasto wcale nie jest takie złe - powiedziałem.
- Taki rok na moich wrogów - rzekł kelner. - Mogłoby być gorzej.
- Wczoraj wieczorem, kiedy przyjechaliśmy tutaj, widziałam kościół - powiedziała Weronika. - Widziałam schody prowadzące do głównego wejścia. W nocy obudziłam się i myślałam o tym, żeby wziąć skądś jakieś wiadro, a ty wszedłbyś na schody i strącił je kopnięciem. Chciałam cię obudzić.
- Dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Nie wiem, co żyje dłużej - powiedziała. - Opowieść czy obraz.
- Nie myśl o tym - powiedziałem.
- Lubię patrzyć na ciebie, kiedy mówisz te swoje idiotyzmy - powiedziała. - Masz nieruchomą twarz i martwe oczy. Mam ci powiedzieć, jak wyglądasz?
- Powiedz.
- Jak maska pośmiertna kogoś, kto męczył się długo. - Już mi o tym kiedyś powiedziano.
- I kim była ta kobieta?
- Skąd wiesz, że to była kobieta?
- Nikt nie potrafi tak obrazić jak kobieta, z którą się żyje i o której się myśli, że cię kocha - powiedziała Weronika.
- Irlandka.
- Opowiedz mi o niej.
- Nie umiem od rana sięgać do skarbnicy wspomnień - po¬wiedziałem. - Muszę się napić jeszcze trochę kawy.
- Nie mamy wiele czasu.
- Mimo to opowiem ci jeszcze trochę. Nazbiera się tych rze¬czy dość, aby zwariować. Pochyliła się ku mnie.
- Ty masz broń? - Nie.
- Wczoraj powiedziałeś mi, że masz broń, którą dałeś komuś do przechowania. Może byłeś trochę pijany.
- Nie byłem pijany. Mam u kogoś broń.
- Moglibyśmy pójść nad rzekę - powiedziała. - Kiedyś, kie¬dy wieczorem nie będzie już tam nikogo.
- Nie. i - Więc nie boisz się ich wcale?
- Nie - powiedziałem. - Nie boję się ich wcale. Nie umiem ci powiedzieć, dlaczego. Można powiedzieć, że człowiek w nie¬bezpieczeństwie boi się tylko rzeczy nieznanych, i to będzie prawda. Można również powiedzieć, że człowiek prześladowany boi się, ponieważ wie, co go czeka. I to też będzie się zgadzać. Istnieje również trzeci wariant: człowiek boi się po prostu wszyst¬kiego, jeśli żyje w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Ten wariant jest najgłupszy. Ale jest także najprawdziwszy.
Znów uśmiechnęła się, a ja po raz pierwszy tego poranka po¬prawiłem jej włosy.
- I ty, który przez sześć lat zabijałeś innych ludzi, będziesz teraz czekać, aż przyjdą, aby zabić ciebie? Po prostu czekać i myśleć o tym, że którejś nocy zjawi się dwóch urzędników, którzy nawet nie pokażą ci swojej broni, ponieważ i tak bodą pewni, że nie poruszysz się nawet? Takich dwóch niedożywionych urzędników
o popsutych zębach i nieświeżych oddechach jak ci wszyscy, którzy zbyt mało śpią. Bo nie będzie przecież niczego więcej. Tylko tych dwóch łapsów i ich ziewający szofer na dole. I może jeszcze trzeci łaps, który będzie tak miły i powie: „Tylko bez głupich kawałów” i klepnie się tam, gdzie porządni ludzie mają tyłek. Ale jestem pewna, iż nie będzie to nawet aż tak ciekawe.
- Pewnie masz racy - powiedziałem. - Pewnie nie bodzie i tego.
Patrzyłem ponad jej głową na liście jasne i żółte, a kiedy zegar począł wydzwaniać godzinę, spojrzeliśmy w stronę kościoła, po¬nad którym kluczem odlatywało stado ptaków.
- Im dobrze - powiedziałem. - A my zostaniemy z tobą, ziemio ojczysta, na wieki.
- Cóż to takiego?
- Radziecka piosenka o odlatujących ptakach. To śpiewa żoł¬nierz, który czołgał się z karabinem po błocie i zamarzaj na jo¬dzie. Dobre słowa. I dalej jest jeszcze o tym, że on to wszystko przejdzie raz jeszcze, kiedy go ziemia zawoła.
Znów pochyliła się ku mnie; ptaki odleciały już i tylko domyśla¬łem się jeszcze szumu ich skrzydeł.
- Weź rewolwer od tego człowieka - powiedziała. - Dzisiaj nie. Jutro też nie. Ale może pojutrze.
Wróciwszy do hotelu zapłaciłem rachunek i zniosłem na dój walizkę. Weronika stała przy samochodzie i zawiązywała chustko; naturalnie nie umiała dać sobie rady z włosami, a ja na nią patrzyłem przez chwilę.
- To jest najgorsze - powiedziałem. - Co?
- Ktoś inny poprawiać będzie twoje włosy. Nie wiem, dlacze¬go nie myślę o innych rzeczach.
Nie odpowiedziała mi; otworzyłem bagażnik i położyłem tam walizkę, i wtedy nagle jakiś stary człowiek o wyglądzie wieśniaka podszedł do Weroniki.
- Czy pani mnie pamięta?
- Mój Boże, nie wiem - powiedziała. - Zdaje się...
- Pan major wstał kiedyś w nocy i zawiózł moją synową do szpitala - powiedział stary. - Wiem, co się stało z panem ma¬jorem.
Nie odpowiedziała; widziałem tylko, że zbladła, a ten stary człowiek począł zdejmować ze swojej szyi krzyż z łańcuszkiem. Trwało to długo, a ja patrzyłem na jego czarne i od reumatyzmu poskręcane ręce. Zdjął wreszcie łańcuszek i podszedł do niej; wi¬działem, iż chciała się cofnąć, ale nie zrobiła tego; ona także pa¬trzyła na jego czarne dłonie i wyglądała jak ktoś dotknięty przez płaza. Skończył był wreszcie i ten zwyczajny chłopski krzyżyk wisiał na jej szyi.
- Niech im Pan Bóg wybaczy - powiedział.
Chciałem podejść, lecz nie zdążyłem: zamachnęła się i z całej siły uderzyła go w twarz.
Wróciłem do Wrocławia i po południu poszedłem napić się ka¬wy. Samochód postawiłem pod oknem mojego doktora i piechotą poszedłem do restauracji „Monopol”. Wciąż jeszcze gorąco było i idąc do restauracji zatrzymałem się i patrzyłem na robotników reperujących jezdnię; ich ciężkie ramiona lśniły od potu. Jeden z nich pił piwo wprost z butelki; zobaczył mnie, otarł szyjkę i podał mi flaszkę. Wypiłem łyk i oddałem mu butelkę; nie po¬wiedzieliśmy ani słowa do siebie i ruszyłem dalej.
Wszedłem do restauracji i skierowałem się wprosi do baru, było tam cicho i chłodno, i dwóch tylko ludzi siedziało przy stoliku; Wuj Józef i jego ordynans. Nie bardzo wiedziałem, z czego ten ordynans żyje i przypuszczam, że nikt tego nie wiedział. Myśla¬łem, iż załatwiał jakieś ciemne sprawy i utrzymywał Wuja Józefa. Rozmawiali o czymś, a ja przystanąłem z boku.
- Czego się napijemy, Bronek? - zapytał Wuj Józef. - Wiśniówki, panie mecenasie.
- Myśl dobra. A co weźmiemy na zakąskę? - Sałatę śledziową, panie mecenasie.
- Sałatę śledziową do wiśniówki?
- Na befsztyk za gorąco.
- Sałatę śledziową do wiśniówki - powiedział Wuj Józef nie wierząc sobie. - Won od mojego stolika. Za piętnaście minut możesz wrócić.
- Tak jest, panie mecenasie - powiedział ordynans. Wstał i odszedł.
Podszedłem do Wuja.
- Siadaj - powiedział Wuj Józef. - Chcesz się napić wiś¬niówki?
- Za wcześnie. Proszę o kawę.
Barman podał nam kawę i kieliszek wiśniówki.
- Byłem parę dni temu u ciebie - powiedziałem. - To wte¬dy, kiedy poszedłeś inkasować pieniądze za pianino. Znam kogoś, kto czeka na ciebie. Już od wielu dni jesteś w drodze. Widzę to po twojej twarzy.
- I cóż z tego, że wyszedłem na parę dni - powiedział Wuj Józef z rozdrażnieniem. - Mojżesza gnano przez pustynię lat czterdzieści, ale i on nie doszedł. Ukazano mu tylko ziemię, ku której szedł, i powiedziano: „Tać jest ziemia, którąm przysiągł Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi, mówiąc: «Nasieniu twemu oddam ją; pokazałem ją oczom twoim, ale ty do niej, nie wej¬dziesz...” Czymże jest to pianino i parę dni wobec wizgi tej spra¬wy? A zresztą czas jest ideą, którą zajmują się głupcy. Ważne jest tylko najbliższe pięć minut, w czasie których nie wiadomo, co z sobą począć.
- Zawstydzasz mnie jak zwykle - powiedziałem. - Teraz napiję się z tobą wiśniówki.
Patrzyłem na Wuja Józefa, który nie zmienił się nic; wychudł nieco i bruzdy na jego pięknej twarzy pogłębiły się nieco. I był jak zwykle wykwintny: ciemnopopielate ubranie, biała koszula i czar¬ny krawat.
- .Jest coś, czego nie rozumiem - powiedziałem. - Od ty¬godnia hulasz noc i dzień, a wyglądasz, jakbyś przed chwilą wy¬szedł od krawca.
Nie odpowiedział mi.
- Pan mecenas ma u nas w garderobie parę zapasowych ubrań i koszul - powiedział barman. - O piątej pan mecenas przebie¬rze się w wieczorowe ubranie. Zresztą, o ile wiem, pan mecenas ma w wielu lokalach dyżurne ubrania.
- O tym nie pomyślałem.
Wuj Józef zwrócił się nagle ku mnie.
- Nasz kochany doktor poinformował mnie, że zająłeś się szantażem - powiedział. - Jako twój ewentualny obrońca nie będę cię zawracał z drogi, którą obrałeś. O ile masz oczywiście na pokrycie kosztów obrony.
- To rzecz zrozumiała, Wuju.
- Jednak pamiętaj o tym, że zbrodnia, tak jak i sztuka, ma swoją logikę i do wyników naprawdę zastanawiających można dojść tylko wtedy, kiedy się tę logikę odrzuci. Pamiętaj także o tym, że przestępca jak i artysta przechodzi upadki właśnie wte¬dy, kiedy inni myślą, iż znajduje się u szczytu. I pamiętaj o naj¬ważniejszym: nadchodzi dzień, w którym zbrodnia staje się cnotą jak każde z nędznych, ludzkich przyzwyczajeń, a wtedy nastaje czas nudy. I po cóż ci potrzebne te pieniądze?
- Nie wziąłem tych pieniędzy dlatego, iż mi są potrzebne ¬powiedziałem. - Nie są mi potrzebne do niczego i wziąłem je właśnie dlatego. Nie wiem nawet, czy zdążę je przepić w sposób stosowny.
Popatrzył na mnie.
- Więc jest aż tak źle?
- O ile lekarzom można wierzyć.
- Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego pijesz - powiedział Wuj Józef. - Pijaństwo to rzecz dobra, nawet wskazana, ale dla umysłów wytwornych. Pijąc, należy strzec się w rozmowie tema¬tów wulgarnych; nie należy jednak wpadać w ekstazę religijną. Ty zaś pijesz i milczysz. Zawsze byłeś starcem. Pamiętam dobrze, że już jako dziecko byłeś starym człowiekiem. I nie zmieniłeś się wcale. Masz trochę siwych włosów. I to także przyszło zbyt szybko. A teraz, jak słyszałem, wdałeś się w romans z wdową po poruczniku kirasjerów. To w twoim stylu.
- Nie ma już kirasjerów, wuju. Ten człowiek był majorem lotnictwa.
- Wdowa - powiedział Wuj Józef jakby w zamyśleniu. - W tym jest pewna myśl. Już od wielu lat marzę o tym, aby zostać czarującym wdowcem, i jak każdy marzyciel skazany jestem na klęskę. Ale i w klęsce można znaleźć smak, jeśli pragnęło się sil¬nie. I cóż z twoim majorem?
- Ostudzili go. Jak idą twoje sprawy, wuju?
- Źle. Mam teraz klienta, który zarąbał siekierą całą rodzinę, a potem podpalił chatę. Zabawny człowiek. Wrócił niedawno z .Rosji, nieźle opowiada.
- Wszyscy, którzy wracają z Rosji, nieźle opowiadają - po¬wiedziałem. - Rosja we wszystkich rozwija talent gawę¬dziarski.
- Właśnie. Opowiadał mi, że w czasie wojny pracował jako więzień na barce. W czasie burzy zniosło ich o kilkadziesiąt kilo¬metrów. Nikomu z nich nawet nie przyszło do głowy uciekać. Poszli do najbliższego więzienia i błagali, aby ich zamknęli, gdyż zdychali już z głodu. Ponieważ? był to czas wojny, przegnano ich stamtąd kopniakami. Przyznasz, że w tym coś jest: więzień dobi¬jający się z rozpaczą do bramy więzienia od strony ulicy. Można by o tym napisać tragedię, ale Charlie Chaplin też by z tego zro¬bił dobrą rzecz. Starzejąc się, przestanę wierzyć założeniom sztuki.
- I co będzie z tym człowiekiem?
- Powiedziałem ci: zarąbał całą rodzinę. Poszło im o jakąś krowę. Nie, nie o krowę. O młotek.
- Zrobisz coś dla niego?
- Bez wątpienia. Jeśli będę miał dobry dzień, to czterokrotną karę śmierci zamienią mu na dwukrotną. Dziwny człowiek. Bar¬dzo boi się umierać i wciąż o tym mówi, i pyta.
- I co mu powiedziałeś?
- Powiedziałem: „Drogi panie, nawet jeśli uczynią to nie¬zręcznie, to i tak się pan na tym nie pozna, gdyż wieszają pana po raz pierwszy.”
- Nieładnie opowiadać człowiekowi cudze fraszki w takiej chwili. Czy będziesz musiał być obecny przy jego egzekucji? - Jako jego obrońca, tak. O ile wyrazi życzenie.
- Piąta godzina, panie mecenasie - powiedział barman. Wuj Józef wstał.
- Trzeba się przebrać w ciemne ubranie - powiedział. ¬Żegnaj, Grzegorzu. Jeśli chcesz mnie spotkać, me szukaj mnie nigdy w domu. Czasy, w których ludzie mieli domy, skończyły się i nigdy już nie wrócą. Znajdziesz mnie zawsze tam, gdzie tańczą i śpiewają. Przykro mi, że nie mogę ci poświęcić więcej czasu.
- Nigdy mnie przecież nie lubiłeś - powiedziałem. - Na li¬tość boską, nie mów, iż jest ci przykro...
- Widziałem w tobie człowieka naszych czasów - powiedział Wuj Józef. - Ani specjalnie mądrego, ani specjalnie głupiego. Umiejącego mówić o wszystkim, nie znając przy tym samego sie¬bie. Być może, iż mylę się zresztą. Być może zdarzy się i tak, że zaznasz w życiu powodzenia i tego, o czym będziesz myślał, iż jest miłością. Ale nie zaznasz nigdy rozpaczy, bez której nie moż¬na kochać świata i siebie naprawdę. I nie zrozumiesz nigdy, iż życie powinno być opisem buntu. - Podał mi rękę, którą ucało¬wałem ze czcią; wiedziałem, że pod wieczór Wuj Józef zamienia się w moralistę, jak to zwykle bywa z sadystami. - A teraz żegnaj - powiedział Wuj Józef kreśląc nade mną znak krzyża. - Jest już godzina piąta. Jeśli spotkasz kiedyś twoją ciotkę a moją żonę, pozdrów ją ode mnie słowami pełnymi szacunku. Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec. Brzęk kajdan, którymi skuty jesteś z drugim człowiekiem, milszy jest czasem od samotnej pieśni na drodze. Jeśli nadał kroczyć bę¬dziesz po drodze zbrodni, zabaw się czasem w filantropię, aby pomnożyć rozpacz biedaków. To niezbędne dla odświeżenia wy¬obraźni. Idę teraz do klozetu, aby się przebrać. Pierwsi chrześci¬janie zstępowali do katakumb, aby chwalić Pana; ja muszę swoich obrządków dokonywać w pisuarze. Również i na to nie ma rady. Zostaje przynajmniej iluzja, iż właściwy porządek świata trudny jest do zakłócenia. Zegnaj. Zapłać rachunek.
Nucąc począł zstępować schodami w dół; zapłaciłem i poszed¬łem na Wzgórze Partyzantów, i mając jeszcze trochę czasu do spotkania z Weroniką, oparłem się o poręcz mostu i patrzyłem na wodę. Pracowałem kiedyś jako rybak i to był dobry czas. Wstawa¬liśmy o trzeciej rano, kiedy noc dopala się jeszcze, oczekując chłodnej jasności dnia, i wypływaliśmy płosząc dzikie łabędzie unoszące się ciężkim i długim lotem spośród trzcin, i zdawało nam się niekiedy, iż czujemy na naszych zmęczonych twarzach pęd powietrza wznie¬cony ich twardymi skrzydłami. Odlatywały zawsze w kierunku wschodzącego słońca, a ich zawodzenie odbijało się od wody ciężkiej jeszcze pod mrokiem nocy. Lubiłem te ptaki i lubiłem ich śpiew; a potem pracowaliśmy na innym jeziorze.
Tam wypływaliśmy po węgorze; nasze ręce stwardniały od sieci i wioseł; nasz zarobek był marny i ledwo starczało na jedzenie i pa¬pierosy. W sobotę wieczorem chodziliśmy do gospody, aby napić się piwa, i tam pokazano nam chłopka o jastrzębiej twarzy; wiejskiego zucha potrafiącego w mig pracować, zaśpiewać i wsadzić nóż pod żebra z zimnym, rozważnym spokojem chłopa. Był to wiejski Casa¬nova; wróci! był z wojska i już po trzech miesiącach dwie dziew¬czyny były przy nadziei. Przyszło mu się żenić, jak sam powiada!. I jak sam powiada!, postanowił sprawę rozstrzygnąć po bożemu. Po¬wiedział tym dziewczynom, iż wypłynie łódką na jezioro, a która pierwsza do niego dopłynie, z tą się ożeni. I tak też zrobi!; pod wieczór wszyscy poszli na jezioro; on wypłynął tyłem ku zachodzą¬cemu słońcu i odpływał coraz dalej, podczas gdy one oślepione słońcem nie widziały ruchu jego wioseł.
Ten chłopak lubił o tym opowiadać, a opowiadał dobrze i spo¬kojnie, rozważnie dobierając słowa, aby jego opowieść była prosta jak słowa Ewangelii i ci wszyscy słuchający go chłopi o czerwonych od piwa twarzach i zimnych, zmęczonych oczach mogli go zrozu¬mieć. Nie pamiętam już, jak się nazywał, lecz pamiętam jego ja¬strzębią twarz i ciężkie dłonie, które trzymał przed sobą splecione na stole i które rozchylał od czasu do czasu, opowiadając o zachodzą¬cym nad jeziorem słońcu. I jego uśmiech pamiętam; jasny i szczęśliwy uśmiech dziecka, któremu dobrą opowiedziano bajkę. I o nim teraz myślałem, przechylony poprzez poręcz mostu, i patrząc na od¬bicie swej twarzy w wodzie, usłyszałem bicie zegarów.
Poszedłem po samochód stojący. pod oknem mego doktora, a potem pojechałem do garażu, a Samsonow siedział na krześle grzejąc się w słońcu i czytając gazetę.
- Sprawdza pan wyniki loterii państwowej? - zapytałem. - Właśnie.
- I jak?
- Nic nie wygrałem. Proszę cni nie przeszkadzać. Nie przeczy¬tałem jeszcze tabeli do końca.
- Czy pan gra w pokera? - Czasami.
- Możemy kiedyś zagrać.
- We dwójkę nie ma gry w pokera.
- Wszystkiego, co nam trzeba, to ten trzeci - powiedziałem. - Ale gdyby on się zjawił, to zabrakłoby wtedy jednego z nas. Jak tam pański rewolwer? Znalazł pan już inny schowek?
- Jeszcze nie.
- Będzie mi potrzebny. - Proszę tylko uważać.
- Udała się pańska podróż? Gdzie pan w ogóle był?
- Kupiłem silnik do samochodu. Jest w garażu. Może pan go obejrzeć.
Usiadłem obok niego i zapaliłem papierosa, a potem przyjrza¬łem mu się i pomyślałem, że nie spał chyba od wielu dni i nie¬prędko mu się to uda.
- Czy to się panu opłaca? - zapytałem. - Nie zapłaciłem drogo. To dobry silnik.
- Myślałem o panu. Wiem, o co panu chodzi w tej zabawie. Nie wiem, czy to się panu opłaci. Proszę pomyśleć, ile już czasu przeszło. Nie jestem wcale pewien, czy to się zmieni dla pana na lepsze.
- Czasami nie chodzi o to, aby się zmieniło na lepsze. Naj¬częściej chodzi o to, aby zmieniło się cokolwiek.
- Nawet i tego nie jestem pewien.
- Pewność jest śmiesznością ciężką do ukrycia.
- Panu nie udało się nawet i to. Zrozumiałem pana wcześniej, niżbym tego pragnął. I nie ma w tym mojej winy.
- Pan zbyt mało znaczy w tej sprawie, aby być czemukolwiek winnym - powiedział Samsonow.
- Pan dobrze wie, że ja nie znaczę mało w tej sprawie - po¬wiedziałem. - Ja w tej sprawie nie znaczę po prostu nic.
- Dobrze, że pan to tak pojmuje.
- Ale znaczę również i wszystko. Widzi pan tę chmurkę? Wygląda jak wielbłąd, prawda?
- Nie pamiętam już, co mówi Poloniusz w tym momencie. - Poloniusz zgadza się na wszystko, ponieważ ma w tym swój cel. Tylko ja w tym wszystkim nic mam celu. Ale też nigdy go nie pragnąłem. Można napić się piwa?
- To moja ostatnia butelka.
- Mnie to nie przeszkadza - powiedziałem. Wziąłem butelkę i napiłem się trochę. - Nie każdy człowiek potrafi być tak podły jak pan - powiedziałem. - Ale też nie każdy potrafi się tak męczyć jak pan. - Upuściłem butelkę i szkło rozsypało się po betonie.
- Stłukł pan butelkę: - powiedział Samsonow. - Pan pozamiata.
Patrzyliśmy chwilę na siebie, a potem wykonałem uspokajający ruch ręką i powiedziałem:
- Mnie nie musi być przy tym.
- Zbliża się siódma - powiedział Samsonow. - Ona tam już pewnie czeka na moście.
- Spóźnię się trochę. Czy on się nigdy nie spóźniał? - Nie wiem. Nie pytałem go to.
- Na pańskie szczęście, me będzie pan już miał po temu okazji. Dobrze. Jadę na most.
Wsiadłem do samochodu i zapuściłem silnik, i wciąż jeszcze pa¬trzyłem na Samsonowa.
- „A ja go wytnę z miejsca jego, tego się miejsce zaprze, mó¬wiąc: „Nie widziałem go.” Hiob. Osiem, dziewięć. Albo: „Takim ja prawem dziedzicznym wziął miejsce próżne, a noce boleśnie są mi naznaczone.” Także Hiob. Nieco wcześniej.
Nie powiedział nic i dopiero jak roześmiałem się, spojrzał na mnie i zapytał:
- Panu się rzeczywiście pańskie słowa wydają zabawne?
- Ani przez chwilę. Myślałem o tym, jak bardzo mnie pan nie lubi. I o tym, że słowa moje muszą w panu budzić wstręt. A mi¬mo to nie wyrzuci mnie pan stąd.
- Jest już dziesięć po siódmej - powiedział Samsonow.
- Są kobiety, które nie przestają czekać. Pan o tym wie najle¬piej.
- Jedź pan już.
- Nie mogę. Na podwórku leży rozsypane szkło. Poprzeci¬nam gumy. Tam w kącie stoi miotła.
Samsonow wstał z krzesła i podszedł ku mnie. - Wysiadaj pan z tego wozu - powiedział. Wyłączyłem silnik i staliśmy naprzeciw siebie.
- Dobrze - powiedziałem. - Chętnie stąd pójdę. Mnie to nudzi. Czy pan nie rozumie, że ten człowiek był miernotą? Że nic było w nim niczego takiego, co człowiek mógłby pamiętać? Że to był nudny, zwyczajny oficer lotnictwa, który stał się interesujący w chwili, kiedy wiedział, że przyjdą po niego, aby go ostudzić. Ze cała ich wielka miłość jest czymś najbanalniejszym, o czym słysza¬łem. I jeżeli ja się w to bawię, to tylko po to, aby panu sprawi przyjemność, ponieważ nie spotkałem nigdy człowieka tak podłe¬go jak pan, a czasy są takie, że o inną rozrywkę trudno. A jeśli ja stąd odejdę, to gdzie pan znajdzie takiego drugiego?
Samsonow poszedł do kąta; wziął stamtąd miotło i zamiótł podwórze. Wyjechałem, przy drugiej przecznicy zatrzymał mnie milicjant, a ja przyjrzawszy mu się, ucieszyłem się szczerze. Wy¬glądał tak, jak powinien był wyglądać łaps: zimne oczy sadysty, twarda szczęka i uśmiech, który nie pasował do tej twarzy, ale bez którego już nie można by sobie tej twarzy wyobrazić.
- Jechałem za szybko?
- Pan leciał za nisko - powiedział milicjant. - Macie prawo jazdy?
- Zapomniałem winnej marynarce - powiedziałem.
- Tak właśnie myślałem - rzekł. - A teraz pryskaj pan i bądź pan u mnie jak sprężyna.
Wjechałem na most o godzinie wpół do ósmej i już z daleka widziałem jej białą chustę. Nie było tu ludzi i znów pomyślałem o niej to, co myślałem o niej zawsze: wyglądała jak samotne białe drzewo.
- Policjant mnie zatrzymał - powiedziałem. - Zapomniałem wziąć z sobą prawo jazdy.
- Wtedy, kiedy jechałeś z Shirley, też zapomniałeś prawa jazdy.
- Wtedy też mi się udało.
- Czy to było wtedy, kiedy wzięliście z sobą jej kota?
- Właśnie. Policjant mnie poprosił o prawo jazdy, a ja mu powiedziałem, iż nie mam przy sobie, i ten policjant był bardzo zakłopotany, i nie wiedział, czy ma mi wierzyć, czy też nie. Wte¬dy Shirley wściekła się i pokazała mu kota, który spał na jej kola¬nach. Powiedziała mu: „Sergeant, I hope you don't think that I will take my cat with me if I know that major has not got his driving licence.” I była wściekła. Oczywiście, puścił nas natychmiast.
Przyjechaliśmy do restauracji; tam, gdzie przedwczoraj uprze¬dziłem szatniarza, by nie zapomniał o moim wojskowym tytule. Kiedy weszliśmy, szatniarz skłonił się i powiedział:
- Dobry wieczór, panie majorze.
- Dobry wieczór, sierżancie - powiedziałem. - Jak pańska noga?
- Pan ma na myśli moją przestrzeloną rękę? Boli, kiedy pada deszcz.
Usiedliśmy przy stoliku z dala od orkiestry. O tej porze było jeszcze dość pusto; wokół baru siedziało kilku wczorajszych; zamówiłem co trzeba i kelner odszedł.
- Opowiedz mi jeszcze coś o Shirley - powiedziała Wero¬nika.
- Ze mną jest bieda, jeśli chodzi o te rzeczy - powiedziałem. - Nie umiem mówić o kobietach. Było ich tak śmiesznie mało. A teraz nie odrobię już czasu. I nawet nie myślę, abym tego spe¬cjalnie żałował.
- A jednak ta narzeczona twego kolegi... Przerwałem jej:
- To niczego nie dowodzi. Nie mam nic do powiedzenia z wyjątkiem tego, co powiedziałem już kiedyś: uwierzę we wszyst¬ko, co mi powiedzą o kobiecie.
- Powiesz mi wreszcie coś o Shirley?
- Shirley uciekła od swego męża twierdząc, iż on znęca się nad nią bez przerwy. Jestem pewien, że działo się odwrotnie. Po co o niej mówić? Shirley przeszła i żyje gdzieś ze swym nowym mężem, jeśli udało jej się znaleźć idiotę aż tak nieszczęśliwego. To wszystko.
- Zacznij mówić o Shirley albo wstanę i odejdę stąd.
Nic nie powiedziałem. Ponuro utkwiłem wzrok w maselniczce, a potem przypomniałem sobie, iż dzień przeszedł, a znów nie od¬dałem swojej bielizny do prania i myślałem o tym, że jutro będę musiał taszczyć walizkę pełną brudnych koszul, a ekspedientka w pralni będzie nieuprzejma; prawdopodobnie będę musiał tam czekać dwadzieścia minut, a kiedy wreszcie dojdę do kontuaru, ekspedientka będzie przekręcać moje nazwisko; i nie wolno bę¬dzie palić. Nikt nie me, dlaczego w pralni nie wolno palić papie¬rosów; i wtedy ogarnęła mnie złość.
- I po cóż ci ta wiedza o mnie, Weroniko? - powiedziałem. - Jestem człowiekiem najbardziej zwykłym i powiedziałem ci o tym. Czy kochasz mnie aż tak bardzo, iż myślisz, że uda ci się zapamiętać wszystkie moje wczoraj?
Nie odpowiedziała mi i nagle przypomniałem sobie, że wcale nie potrzebuję oddawać bielizny do prania; miałem przecież dużo pieniędzy od mego kochanego i zwariowanego automobilisty¬ - doktora i mogłem sobie kupić przynajmniej dziesięć nowych ko¬szul. Położyłem swoją dłoń na lej rękach, pamiętając o tym, aby ruch wypadł niezgrabnie, i zrzuciłem maselniczkę, lecz me pod¬niosłem hej, gdyż tak było trzeba.
- Dobrze, będę ci mówić wszystko o sobie. Ale po co ci to?
Któregoś dnia poznasz innego człowieka i pójdziesz za nim, a wtedy palić się będziesz ze wstydu na myśl o tym, jak głupio ze mną marnowałaś swój czas.
- Szkoda, że tak mało znasz kobiety - powiedziała Weroni¬ka. - Wiedziałbyś wtedy, że nie potrafią ani tracić czasu, ani wstydzić się czegokolwiek.
- Shirley - powiedziałem. - Któregoś dnia poczułem bóle serca i poszedłem do lekarza pułkowego. Zbadał mnie, zrobił EKG i powiedział, iż obawia się anginy pectoris. Powiedziałem o tym Shirley, a Shirley ucieszyła się jak dziecko. Powiedziała mi: „Chciałabym, abyś umarł w tym momencie” - rozumiesz. To tylko jeden z jej pomysłów. Abym zasnął w pani.
- Rzeczywiście jesteś chory?
- Nie. Po wojnie byłem na obserwacji w klinice chorób serca i lekarze odrzucili stanowczo tezę o anginie pectoris. Byłem po prostu przemęczony i brałem zbyt wiele benzedryny.
- Po co?
- W czasie nocnych lotów. Nie wiem, po co. Aby nie zasnąć i nie zwalić się na głowę jakiemuś Niemcowi.
- Napijmy się za twoją Shirley - powiedziała. - Myślę, że ją kocham. Kocham wszystkie kobiety, które były dla ciebie dobre. - Panuj nad sobą - powiedziałem. - Za szybko się upijasz. - Czy wierzysz mi, że ją kocham?
- Dobrze, że chociaż jedno z nas tak o niej myśli.
- Szkoda, że nie umiem się modlić - powiedziała. - Mogła¬bym modlić się za nią i za wszystkie, które były dla ciebie dobre. Nawet jeśli to trwało tylko przez jedną noc w jakimś przeklętym hotelu. I co było dalej?
- Przeniesiono mnie do innego miasta i nie widziałem jej już nigdy. Dostałem od niej tylko jeden list, ale za to bardzo długi. Napisany potwornym stylem, lecz pełen świeżości uczuć. Było to wiosną i tu następował szczegółowy opis kwitnących drzew i kwia¬tów. Jej sąsiadka, pani McCormick, wyprowadziła się, ponieważ przeszkadzał jej hałas samochodów. Innej sąsiadce okociła się an¬gora i, o ile dobrze pamiętam, ta angielska rodzina powiększyła się o sześć kociąt. Buldog pana Cagney widzi już bardzo źle, po¬nieważ skończył czternaście lat. Tydzień temu Shirley widziała, jak dwa autobusy zderzyły się ze sobą. Było to frontalne zderze¬nie, ale na szczęście nikomu nic się nie stało, tylko jednemu z kierowców zginęła fajka i potem wszyscy pasażerowie szukali tej faj¬ki czekając na policję. Ona, Shirley, myśli, iż kierowca nie powi¬nien palić w czasie jazdy i powiedziała mu to. Kierowca powie¬dział jej na to, że wcale nie palił fajki, lecz tylko trzymał ją w zę¬bach i dodał, że to jedno z tych przeklętych przyzwyczajeń, które człowieka wpędza w kłopoty. Shirley przemyślała tę sprawę i przy¬znała mu rację. A w ogóle wszystko byłoby dobrze, tylko że po¬psuła się jezdnia i robotnicy rozpoczynają pracę o szóstej rano, i oszaleć można od hałasu. Ona przypuszcza, iż hałas powoduje używanie młota pneumatycznego, ponieważ młot jako taki jest narzędziem hałaśliwym. I w tym stylu sześć kartek. Podpis: „Yours for ever, Shirley.” Data. Potem następowało postscriptum: „Daddy drunk himself to death.”
Kelner podszedł do nas i powiedział mi, abym poszedł za nim do szatni, a tam podniosłem czekającą na mnie słuchawkę telefo¬nu i usłyszałem glos Samsonowa:
- Przepraszam, że pana fatyguję. Zdawało mi się, że pan po¬szedł do innej restauracji, i wolałem się upewnić.
- Jestem tutaj - powiedziałem. - Prędko pan będzie? Chciał¬bym położyć się wcześnie spać.
- Postaram się być jak najprędzej - powiedział Samsonow i odłożył słuchawkę. Wróciłem na salę i usiadłem obok Weroniki. - Teraz opowiedz mi o tej dziewczynie, przez którą wyrzucili cię ze szkoły - powiedziała Weronika.
- To nie tyle przez nią, ile przez Wuja Józefa. - Przecież twój wuj nazywa się Hieronim.
- To jego pierwsze imię. Hieronim to dobre imię dla jego¬mościa, który gra na trąbie i ciągle mylą mu się nuty. Jego praw¬dziwe imię to Józef. I tak będziemy go nazywać.
- A więc jak to było?
Ująłem jej głowę i przyciągnąłem ku sobie, patrząc wysoko na sufit, który zaciekał, i pomyślałem sobie, iż pewnie popsuła się rura wodociągowa. To odkrycie dokonane samodzielnie, przy którym nie pomagał mi nikt, dodało mi sił i wiary w giętkość mego umysłu i potęgę wyobraźni; powiedziałem więc:
- Dlaczego mam ci ciągle opowiadać o tym, co było? Miałem najzwyklejsze życie i nic nie zdarzyło się ważnego. Nie było ani miłości, ani smutku, ani złości. Wstań i odejdź. Tak będzie najle¬piej. Nie miałem innego życia i mogę ci opowiedzieć tylko to, co było, i nie będę już mieć innego życia. Któregoś dnia oni zlitują się wreszcie i przypomną sobie o mnie, a wtedy zostaniesz sama i nawet nie będziesz mogła się śmiać, bo też nie będzie z czego.
Odsunęła się ode mnie, a ja znów popatrzyłem na cen zaciek na suficie i uskrzydlony poprzednim odkryciem, pomyślałem sobie, iż pewnie na pierwszym piętrze popsuł się klozet. Kiedyś miałem przyjaciółkę i kiedy w nocy wrócił jej mąż, zamknęła mnie w klozecie, a po godzinie rozległo się pukanie do drzwi i ona wepchnęła do klozetu innego człowieka, który również postanowił ją odwie¬dzić tej samej nocy. Człowiekiem tym był Wuj Józef; cichym, lecz pełnym powagi szeptem skłonił mnie, abym odstąpił mu miejsce siedzące i tak też zrobiłem, a potem do rana rozmawialiśmy o rzeczach ważnych i smutnych.
- Powiedz mi, jak było z tą dziewczyną - rzekła Weronika. - To było w ostatniej klasie gimnazjum. Miałem sympatię, do której przystawiał się nauczyciel. Kiedyś zaczepił ją na korytarzu i powiedział jej coś nieprzyzwoitego, a ona mi co powtórzyła. Wtedy ja mu powiedziałem, iż jest chamem. Poskarżył się dyrektorowi gimnazjum, a ten powiedział mi, iż zostanę wyrzucony, jeśli nie przeproszę tego durnia wobec grona nauczycielskiego. Zgodziłem się, a następnie odbyłem naradę z Wujem. Następnego dnia wezwano mnie do gabinetu dyrektora, gdzie wszyscy czekali już uroczyści i nadęci. Wszedłem, ukłoniłem się, wolnym krokiem podszedłem do mego rywala i z całej siły strzeliłem go w pysk.
Była to moja prawdziwa historia i nie miałem tu zaiste wiele do zmyślenia. Rzeczywiście odbyłem naradę z Wujem Józefem i podsu¬nął mi on myśl, w jaki sposób rozstrzygnąć tę sprawę. Z powodów niewiadomych mi jednak do dziś Wuj Józef uparł się, aby nauczy¬ciela mego zdzielić szpicrutą. Tłumaczyłem Wujowi, iż nie mogę przecież wejść do pokoju nauczycielskiego trzymając w ręku szpicru¬tę, lecz Wuj pozostał głuchy wobec mych argumentów twierdząc, iż tylko szpicruta ma tu prawo bytu i może stanowić zadośćuczynie¬nie. Ustaliliśmy wreszcie, iż wejdę do pokoju nauczycielskiego trzy¬mając szpicrutę ukrytą w rękawie, skłonię się w pozie pełnej szacun¬ku gronu pedagogów i dokonam egzekucji.
Nie mieliśmy jednak szpicruty i poszliśmy na miasto w celu jej nabycia, lecz sklepy były już zamknięte, a czas upływał; egzekucja miała odbyć się nazajutrz przed lekcjami. Nigdy nie widziałem Wuja Józefa tak wściekłego jak wtedy, kiedy wędrowaliśmy miastem w poszukiwaniu rózgi gniewu mego; trząsł się ze złości i na próżno tłumaczyłem mu, że uderzenie otwartą dłonią w twarz oble¬czoną wyrazem godności i powagi jest sprawą godną uznania już choćby tylko ze względu na efekt akustyczny; i na próżno błagałem go, aby zgodził się na pięść, jeśli nie odpowiada mu dłoń otwarta. Wuj Józef nie chciał był nawet słyszeć o tym; jak każdy prawdziwy artysta, szedł za obrazem powstałym w wyobraźni jego i tylko obrazowi temu potrafił być wierny. Szliśmy więc przez miasto i gołoręcy, aż wreszcie zobaczyliśmy starca spacerującego z psem i sta¬rzec ten zabawiał się szpicrutą. Starzec zgodził się na sprzedaż szpic¬ruty, pokonany kunsztem oratorskim Wuja Józefa; obstawał jednak przy tym, aby sprzedać również psa i żądał wygórowanej ceny. I tak załatwiliśmy sprawę; i teraz myślałem wciąż o Wuju Józefie, coraz częściej i dłużej każdego dnia, i siedząc z Weroniką pomyś¬lałem sobie, iż umierając chciałbym zobaczyć raz jeszcze piękną twarz jego w świetle moich twardniejących oczu. I pewny byłem, iż nie dane będzie mi nawet tyle.
- O czym myślisz? - zapytała. - Już od dziesięciu minut trzymasz kieliszek w ręku i nie pijesz.
- Myślę o jednym człowieku - powiedziałem. - Kim jest ten człowiek?
- Mój Wuj Józef. Nie wiem, dlaczego kochał mnie nad życie i często mówił o tym. Może właściwie on jeden kochał mnie na¬prawdę ze wszystkich ludzi...
- A ty?
- Nie kochałem go ani trochę. Nie wiem, dlaczego musiało być akurat tak. Wiem tylko, że cierpiał nad tym bardzo. Nie mu¬siałem mu nawet powiedzieć, że go kocham, i nigdy tego nie zro¬biłem. Był zresztą zbyt mądry, aby w to uwierzyć.
Byłem dzisiaj w złej formie i nie wychodziły mi melodeklama¬cje. Być może byłem po prostu przemęczony i nie wiedziałem, co człowiek powinien czynić, siedząc w restauracji z żoną i wiedząc o tym, iż wkrótce ulegnie likwidacji fizycznej. Czy trzeba trzy¬mać się za ręce; pochylać ku sobie głowy dziko wbijając się wzro¬kiem we wzrok; miażdżyć kieliszki w ręku; wszystko to nie było łatwe i zaczynało mnie nudzić; myślę także, że mojego majora¬ - norie nudziło to także, jeśli był w tym przynajmniej stopniu inte¬ligentny, aby zdać sobie sprawę, że jego własne umieranie jest nudną dla innych sprawą. I pomyślałem sobie, iż mógłbym teraz wstać od stolika i wyjechać z tego miasta; znaleźć sobie jakąś dziewczynę i chodzić z nią po nocach, i dręczyć ją czy też. kochać ją; i mógłbym ją budzić po nocach i opowiadać jej o Weronice; o tym, że tylko z Weroniką byłem szczęśliwy i że tylko przy Weronice mogłem spać spokojnie; i mówiłbym o tym, jakie książki lubiła Weronika i co lubiła jeść, i żądałbym tych samych potraw; i jeszcze mógłbym mówić jej o tym, że pamiętam do dziś zapach sukienek Weroniki, a nawet kupiłbym gdzieś jakąś starą sukienkę i powiesił do szafy między sukienkami tej dziewczyny, i nie poz¬woliłbym jej tknąć tej sukienki, a ona robiłaby mi straszliwe sceny i życie toczyłoby się naprzód przy pozorach dramatyzmu. Myśla¬łem, iż mógłbym to wszystko zrobić, ale wtedy znów poczułem ból zaczynający się poniżej mego serca i przecinający nucie wpół do łokcia; i przypomniałem sobie, że gdziekolwiek bym nie po¬szedł, zabrać z sobą muszę serce moje, przez które nie chce prze¬pływać krew. O tym na chwilę zapomniałem, a teraz znów siedziałem naprzeciw niej i w końcu to wszystko nic byłoby rozrywką aż tak złą, gdyby nie fakt, iż moje własne umieranie także zaczynało mnie nudzić.
- Dobrze - powiedziałem. - Dlaczego mnie nie zapytasz, o czym teraz myślę? O niczym nie myślę. Nic chce mi się o ni¬czym myśleć. Całe życie nudziłem się, a teraz nudzę się jeszcze bardziej i będę się nudzić aż do chwili, kiedy oni przyjdą. Nudzi¬łem się bez ciebie, teraz nudzę się z tobą, a potem znów będę się nudzić bez ciebie. - Nalałem sobie kieliszek wódki i wypiłem go; powiedziałem: - I cala ta wojna była nudna. I nawet o wojnie nie potrafię ci niczego opowiedzieć, bo wszystko już zapomniałem, a w ogóle nie chcę tego pamiętać i nigdy nie chciałem. Dopiero oni przypomną mi o tym wszystkim.
- Nie będziesz myśleć o mnie?
- O tym mówiliśmy już także. Będę myśleć o tobie, jeśli zdolny będę do myślenia. Będę myśleć, że jesteś ze mną i że jesteś mokra i pachnąca jak rzeka. Sama mi tak powiedziałaś. Paka po¬winna być kobieta. Aby móc oczyścić twoje ciało i mózg. Aby móc położyć się koło ciebie i umieć o niczym nic myśleć. A jeśli zdarzy ci się coś z jakąś inną kobietą, o której już potem nic chcesz myśleć, móc wrócić do ciebie i oczyścić się poprzez twoje ciało jak poprzez wodę. - Znów wypiłem kieliszek wódki i po¬wiedziałem: - No i będę się dziwić, kiedy oni już tam zaczną szczać mi na mordę, pluć w twarz i wyrywać włosy. To mnie naj¬bardziej wścieka, gdyż nie przestanę dziwić się nigdy, że człowiek, który sam ma ciału, tak dużo potrafi z innym ciałem. I ta myśl, iż nie przestanę się dziwić nigdy, doprowadza mnie do rozpaczy. - To nieprawda - powiedziała Weronika.
- Ależ tak.
- Nie będą ci oddawać moczu na twarz.
- A cóż w tym złego z ich punktu widzenia? I cóż w tym dziwnego dla ciebie? Przecież powiedziałaś, iż chcesz pamiętać wszystko. Pamiętaj i to. Pomyśl o kimś, kto będzie stał rozkra¬czony nade mną i szczał na mnie. To będzie jakiś człowiek. I po¬myśl o tym, który będzie leżał na ziemi. Ja będę tym człowiekiem. To w końcu lepsze od bólu. Żołnierze w czasie wojny często szczali na swoje rany wierząc, iż mocz dezynfekuje.
- . Nie mogę myśleć o tym.
- Nic będziemy więc o tym myśleć. Ale właśnie wtedy, kiedy jeden z nich będzie stał nade mną i szczał na mnie, będę mógł myśleć o tobie. l n tym, że jesteś jak rzeka.
- Tu jest taka ulica, po której chodzą prostytutki - powie¬działa. - Idź tam, a potem wrócisz do mnie i będziesz to samo robić ze nutą, i ja cię oczyszczę. I wtedy, kiedy będziesz już leżał obok mnie, nie będziesz już więcej myśleć o niej.
- Nie cierpię prostytutek.
- To nic. Ale tylko ja jedna mogę cię oczyścić. Jeśli naprawdę myślisz o mnie, że jestem jak rzeka.
- Tak - powiedziałem. - Ze wszystkich, które znani, ty właśnie jesteś jak rzeka. Jeśli commies pomieszają coś w rachubach i zapomną o mnie, odejdziesz ode mnie któregoś dnia i już nie wrócisz, jak i rzeki nie wracają.
- Wracają i rzeki.
- W Biblii. Nie w kodeksie karnym komunistycznego pań¬stwa.
- Więc pójdziesz?
- Upiję się i pójdę. Lecz po co?
- Nie mamy czasu, idioto - powiedziała. - Tylko dlatego. Jeślibyś się upił któregoś dnia i poszedł na tę ulicę, to potem i tak wróciłbyś do mnie. Ale nie mamy przecież czasu, aby czekać, iż kiedyś pokłócimy sio przypadkowo i ty upijesz się, i pójdziesz na dziewczynki jak każdy idiota, który pokłócił się z żoną i myśli, iż robi jej na złość, płacąc własnymi pieniędzmi innej kobiecie. Nie mamy czasu. Dlaczego nie masz odwagi iść naprzeciw? Krótko będziemy razem i sam mi to powiedziałeś. Starajmy się przeżyć nawet i świństwo. Żeby - już niczego nie brakowało, kiedy przyjdą po ciebie.
- Dobrze, upiję się i pójdę. I każę jej opowiedzieć sobie tra¬giczną historię jej życia. Tak się przecież robi, prawda? Ale dla¬czego tak bardzo pragniesz czuć swoją siłę? To choroba tytanów, od której wielu zginęło. I po co ci ta siła?
- Idź, a potem opowiesz mi wszystko.
Orkiestra rozpoczęła produkcję i Weronika odwróciła się ode mnie, i poczęła patrzyć w tył. Samsonow wstał od stolika i pod¬szedł ku nam, i skłonił się przede mną.
- Pozwoli pan? - zapytał.
- Odejdź stąd, Samsonow - powiedziałem. - Ona i tak nie wróci do ciebie. Dalszego ciągu nie będzie.
- Pozwoli pan? - powtórzył Samsonow. - Jeśli ona tego chce - powiedziałem.
Weronika wstała i odeszli, a ja patrzyłem za nimi przez chwilę. Muzykanci grali tak, że to ich, a nie mojego majora, powinni roz¬strzelać, a potem skończyli i Weronika wróciła do mnie, a Samso¬now skłonił się sztywno i odszedł.
- Bądź tak uprzejmy i daj mu w zęby - powiedziała Weroni¬ka. - Sama bym to chętnie zrobiła, ale nie wiem, dlaczego ludzie uważają, iż jest to sprawą mężczyzny.
- Cóż on ci powiedział?
- A cóż może powiedzieć człowiek, któremu narzeczoną za¬brał inny człowiek po półgodzinnej znajomości?
Wstałem i podszedłem do Samsonowa, i ukłoniłem mu się po¬łożywszy mu rękę na ramieniu.
- Dziękuję - powiedział Samsonow. - Właśnie tańczyłem. - [a nie w tej sprawie. Czy nie ma pan czasem obustronnej przepukliny?
- Nie.
- A czegoś, co by mogło panu przeszkodzić w odbyciu zasad¬niczej służby wojskowej?
- Powinienem o tym wiedzieć, że nie - powiedział Samso¬now. - Gdyby tak było, nie mógłbym cię wynieść na własnych plecach pod obstrzałem, kiedy na lotnisku dostałeś swoje pierwsze trzy kule.
- Zapomniałem o tym. Wstań. - Dlaczego?
- Nie będę bić kogoś, kto siedzi.
Spojrzał na mnie i na jego twarzy odbił się martwy uśmiech. Wstał; zamknąłem oczy i uderzyłem go w twarz, tak, iż przewró¬cił się wraz ze stolikiem, a muzykanci nie zawiedli mnie tym ra¬zem, gdyż w chwili, gdy rozległ się brzęk szkła, chwyciwszy za swe instrumenty zagrali znów. Wróciłem do stolika, a po chwili podszedł do mnie kelner.
- Kierownik lokalu prosi pana do siebie.
Wstałem i poszedłem za nim; Samsonowa trzymało za ramiona dwóch kelnerów, gdyż rwał się ku mnie. Kelner zaprowadził mnie do biura, a kierownikiem lokalu był jakiś starszy i milo wyglądają¬cy człowiek.
- Dlaczego pan uderzył tego człowieka? - zapytał. - To nie należy do pana. Zapłacę za rozbite szkło.
- Czy robił pańskiej towarzyszce nieprzyzwoite propozycje? - Być może działo się i tak - powiedziałem. - Wiem, że gdybym przyszedł do pana i powiedział o tym, kazałby mu pan opuścić lokal. Przypuszczam jednak, że ma pan dosyć kłopotów z prowadzeniem tego zasranego interesu tak, aby się wszystko zgadzało i żeby mógł pan coś przy tym ukraść dla siebie. Chcia¬łem panu oszczędzić fatygi. Spójrz pan na to z tej strony.
- Gdyby nie to, iż mówimy o nieszczęściu, jakie spotkało panią Rackmann, zadzwoniłbym po policję - powiedział. - Chcę jej oszczędzić tego.
- Dlaczego pan mówi o nieszczęściu - powiedziałem. ¬Może ten major był rzeczywiście czemuś winien i dlatego go usztywnili? I kto pana prosił o współczucie dla pani Rackmann? Nie radziłbym panu używać słów takich jak nieszczęście w sto¬sunku do ludzi skazanych politycznie. Pewnego dnia usłyszy pana ktoś mało dowcipny i pańska kariera w branży rozrywkowej skończy się na zawsze. O ile wiem, w więzieniach nie ma nocnych lokali z muzyką i będzie pan musiał zająć się klejeniem torebek albo czymś takim.
- Najbliższy komisariat znajduje się o dwieście metrów stąd - powiedział.
- Proszę zrobić z tego użytek. Nie zaprzeczę. Być może rzeczywiście nie spotkało go nieszczęście. Być może stało się dobrze, iż nie musi dłużej żyć z ludźmi takimi jak pan.
- . To dla nas obu jasne.
- To wszystko. Nie sprawi mi pan przyjemności, jeśli zobaczę pana tu raz jeszcze.
- To jeszcze nie wszystko - powiedziałem. Podszedłszy do drzwi, zamknąłem je na klucz, a potem chwyciłem go za krawat i przygniotłem do ściany. - Teraz, powiedz mi jeszcze, że obaj twoi synowie zginęli na wojnie i że twoją kurwę przysypało pod¬czas bombardowania. I że miałeś kiedyś ładny dom, c że żyłeś jak człowiek kulturalny. Wtedy ja ci powiem, że masz przynajmniej czego żałować. Wtedy powiem ci, że ci zazdroszczę, bo nie mam ani po kim płakać, ani czego żałować. Ale nie baw się we współ¬czucie, kiedy nikt cię o to nie prosi. Ten człowiek zginął przez swoją głupotę, gdyż niepotrzebnie tu wracał. Śmiej się z niego.
Puściłem go i opadł na krzesło; nalałem mu trochę wody i wypił ją, rozlewając część na koszulę.
- Pamiętam majora Rackmana - powiedział. - Kiedy tu był po raz ostatni...
Przerwałem mu:
- Wiem. Również i on uważał, że ktoś sprowokował jego w czasie tańca i dał temu komuś po zębach. Nie było tak?
- Mądry z pana chłopak - powiedział. - Zdaje się, że zrobił pan ze mnie głupca.
- To jeszcze nie czyni mnie mądrym - powiedziałem. Zam¬knąłem za sobą drzwi i wróciłem na salę, lecz nie było jej tam; znów przeszedłem obok Samsonowa, któremu zalepiano plastrem czoło, i wyszedłem na ulic, a ona już czekała na mnie siedząc w samochodzie i uśmiechnąłem się patrząc na ciemne skrzydełko włosów przekreślające jej twarz.
- A teraz - powiedziałem - pojedziemy pewnie na tę ulicę, po której chodzą córy Koryntu. Tak się przecież kiedyś mówiło, prawda?
Było to niedaleko stąd i one patrzyły na nas ze zdumieniem, a wreszcie jedna z nich podeszła do samochodu.
- We trójkę? - zapytała.
- Nie - powiedziałem. - żona poczeka na dole. - O - powiedziała.
Poszedłem za nią, a ona do swojej zaprowadziła mnie nory, gdzie wszystko było tak, jak być powinno, i gdzie obrazy świę¬tych namalowane przez malarzy - alkoholików majaczyły nad świat¬łem lampek; i była tam nawet gipsowa figura świętego Antoniego. Dałem jej pieniądze i ona zaczęła się rozbierać.
Wziąłem przyniesioną z sobą gazetę i zacząłem ją czytać, lecz na nic nie natrafiłem ciekawego, choć nieco zabawił mnie proces dwóch chłopów będących braćmi, którzy zamordowali żonę jed¬nego z nich, gdyż nie miała dość sił do pracy; uderzyli ją siekierą w głowę i podrzucili w stajni, okrwawiszy kopyto konia krwią z jej głowy, a potem żyli zgodnie przez lat dziesięć z żoną drugiego z nich, która co roku dawała dziecko; raz jednemu, raz drugiemu. A teraz pokłócili się o jakieś drobne pieniądze; w złości jeden zaskarżył drugiego i obaj zostaną powieszeni.
Odłożyłem gazetę; historia była dobra, lecz czegoś tam brako¬wało i pomyślałem sobie, iż w szóstym roku tego stadła we troje jeden z nich nagle powinien odczuwać zazdrość c postanowił poz¬być się brata swego; a tamten drugi nie powinien czuć do tej ko¬biety nic prócz obrzydzenia i żył tylko z nią ze strachu, aby nie zadenuncjował go brat; i obaj przepadliby przez nic i wtedy do¬piero historia byłaby zabawna. Odłożyłem gazetę i westchnąłem. - Będziemy katować to dupsko? - zapytała ona.
- Dostałaś forsę, nie?
- Przyjdziesz tu jeszcze kiedy?
- Tak. Przyjdę tu pewnie z tą kobietą i z jeszcze jednym m꿬czyzną.
- Możesz przyjść z własną matką, jeśli tylko zapłacisz - po¬wiedziała.
Zszedłem na dół i wsiadłem do samochodu. Nie patrzyłem na Weronikę; Bóg jeden wie, czy powinienem na nią patrzyć, czy nie; w końcu nie dokazałem tam niczego prócz przeczytania starego numeru gazety a Weronika nie powiedziała do mnie przez długi czas niczego i dopiero kiedy zasypiała, powiedziała do mnie cicho: - Jesteś teraz znów czysty?
- Tak.
Leżałem wsparty na jej ramieniu i wciąż myślałem o tych bra¬ciach i byłem wściekły na nich, iż pokłócili się o coś konkretnego, a nie o coś, czego w ogóle nie było i nie powinno być, aby historia była dobra. Wyszedłem po chwili na balkon i patrząc na stojącego w cieniu drzewa Samsonowa myślałem o tym, jak oni tam wszyscy leżą w jednej izbie przez lat dziesięć i słuchają swoich oddechów, i modlą się każdy o śmierć każdego; dzień nadchodzi po nocy i o¬ni patrzą na siebie z sobą pracując, a potem znów przychodzi noc i Bóg słucha ich błagań o śmierć brata swego; a teraz pójdą obok siebie ze związanymi w tył rękami i wytrącą im spod nóg stołki, i tak to się skończy, a skończyć się mogłoby o wiele lepiej.
Weronika spala już, kiedy ubrawszy się zszedłem na dół do Samsonowa. Nie widziałem dobrze jego twarzy; stał w mroku i tylko czerwony ogienek papierosa rozświetlał nieco jego chudą twarz i mocną szyję.
- Idź spać - powiedziałem. - Nie myśl o niej. Nie będzie dalszego ciągu.
- Każdemu wolno stać na ulicy. - Ta kobieta cię nie kocha.
Zapalił nowego papierosa i uśmiechnął się.
- Kim jesteś, aby mnie uczyć o kobietach? - zapytał.
- Kim jesteś, aby czekać na moją śmierć? - powiedziałem. ¬I skąd wiesz, że ona wróci potem do ciebie?
- Nie ma powodu myśleć, że różni się od innych kobiet. - Nie - powiedziałem. - Ale dlaczego włóczysz się za mną? Dlaczego nie pozwalasz mi spać?
- . Któregoś dnia oni przyjdą po ciebie - powiedział cicho Samsonow. - A wtedy ja będę tym człowiekiem, który będzie jej o tobie opowiadać. I wtedy powiem jej, że tej nocy zszedłeś do mnie i że było ci mnie żal. Czy nie rozumiesz tego?
- Nie wiem, co ci powiedzieć.
- Niczego mi nie mów - powiedział. - To ja chcę ci coś powiedzieć: kiedy będziesz już tam, i kiedy będziesz bity, staraj się im zazdrościć. Staraj się wyobrazić sobie, że to ty bijesz inne¬go człowieka. To ci pomoże.
- Pomoże w czym? - Wytrwać.
- Dokąd?
- Do dnia, w którym przestaną cię bić - powiedział. - Czy mam ci to inaczej objaśnić?
- Nie. A więc ja mam wyobrażać sobie, iż to ja biję innego niewinnego człowieka, i to ma mi pomóc?
- To jedyne, co może ci pomóc - powiedział Samsonow.
Po prostu zazdrość im. Jeśli będziesz im naprawdę zazdrościć, pewnego dnia uwierzysz w to, że to ty jesteś nimi, a oni są tobą. - I to jest właśnie to, co czuje bity człowiek?
- Tak.
- Twoja myśl jest świeża - powiedziałem. - Przynajmniej z punktu widzenia moralności.
- Ile masz lat, majorze?
- Trzydzieści trzy - powiedziałem. - Wiesz o tym tak samo dobrze jak i ja. Czy myślisz teraz o tym człowieku, którego ukrzy¬żowano, kiedy miał trzydzieści trzy lata? Powinienem się tego domyślić. I ty myślisz, że on czuł to samo?
- Jeśli był człowiekiem, musiał czuć to samo - powiedział Samsonow. - A jeśli był synem Boga, nie ma potrzeby, aby w niego wierzyć.
- A ty myślisz, że kim on był? - Człowiekiem.
- Dlaczego? - Skarżył się.
- W tym jest pewien sens - rzekłem i wróciłem na górę; tam, oparłszy się o poręcz balkonu, nie patrzyłem już na cień Samso¬nowa; patrzyłem na cień drzewa obrysowany żółtym światłem la¬tarni gazowych, a najbardziej ze wszystkich drzew lubiłem kasz¬tany. Od czasu jak spadający kasztan ugodził moją babkę w gło¬wę, która śmiertelnie się przeraziwszy, trupem padła; babka była chora na serce i żarła kilogramami czekoladę, a ręce jej, które my, dzieci, musiałyśmy całować, lepkie były zawsze od słodyczy.
Do pracy późnym przyszedłem popołudniem i dnia tego po raz . pierwszy chmury ujrzałem ponad miastem; i nie były to jasne i pełne blasku chmury lata; te, które zobaczyłem dzisiaj, jesień przynosiły i deszcz.
- Spóźnił się pan do pracy - powiedział Samsonow.
- Mam po temu swój powód - powiedziałem. - Zrób pan trochę kawy do picia. - Podszedłem do niego; czoło jego wciąż jeszcze zalepione było plastrem. - Miał pan wypadek? - za¬pytałem.
- Tak.
- Zrobi pan kawę?
- Sam pan sobie zrobię.
Wziąłem krzesło i przysunąwszy je ku niemu, usiadłem patrząc w jego oczy.
- Jestem zmęczony - powiedziałem. - Proszę, niech pan spojrzy na mnie. - Samsonow odwrócił ku mnie swą kamienną, kabotyńską twarz i pomyślałem sobie, iż znów spędził noc bez snu. - Kobieta, z którą żyję, ma nieludzkie wymagania - po¬wiedziałem.
Wstał i poszedł do garażu, a po chwili wrócił z kubkiem kawy i podał mi go.
- Czy byłby pan łaskaw zamieszać cukier - powiedziałem. ¬Ręce mi się trzęsą.
Samsonow nie odpowiedział; patrzył przed siebie, a ja zapyta¬łem go po chwili:
- Pan ciągle się łudzi?
- Nie łudzę się. Pewnego dnia ona nie wytrzyma. To wszystko.
- Ona nie należy do tych, które wracają.
- To, że pan spędza czas w ten właśnie sposób, świadczy, iż się pan myli. Przecież ona właśnie wraca. - Odsunął się; polałem kawą jego spodnie, a potem wyciągnąłem kubek pusty już i trzy¬małem go w trzęsącej się ręce tak długo, aż znów odwrócił głowę.
- To nie to samo - powiedziałem. - Ona wraca do innego. I to także nieprawda.
- Któregoś dnia nie starczy jej sił - powiedział Samsonow. - Wtedy wróci. Wszystkie wracają. Dziwne, że nie nauczył się pan tego. Jeśli kobieta nie była dobrą żoną dla jednego mężczyz¬ny, nie będzie nią również dla drugiego. Dlatego wróci.
- Nie była dla niego dobra?
- Za bardzo kochała. Te właśnie psują wszystko najszybciej i najdokładniej. Chcą dostać tyle samo, ile dają, i pewnego dnia wali się wszystko. Wtedy odchodzą.
- I wtedy wracają?
- Tak. I znów wszystko kończy się tak samo.
- Tu nie będzie końca - powiedziałem. - ludzka mądrość kończy się pewnego dnia. Kiedy człowiek jest już stary lub kiedy za dużo pił. Szaleństwo nie ma końca. Tego pan nie przemyślał.
- Owszem. I szaleństwo ma swój koniec. To pan nie przemyś¬lał tego, przyjacielu.
Znów spojrzałem na niego, a twarz jego wydała mi się pusta i pełna strachu niby twarz idącego przez nieznanej głębi wodę. - Nie wydawało mi się to możliwe, jeśli chodzi o pana - po¬wiedziałem. - Zdaje się, że zaczynam pana lubić.
- Nie umiem powiedzieć tego o panu.
- Nie przejmuj się pan. Jestem jak guma do żucia, którą pan zużyje i wypluje.
- Pan musi już iść. Ona tam czeka na moście. - Muszę wziąć rewolwer.
- Proszę nie zgubić.
- Jakże mógłbym zgubić coś, co panu będzie niezbędnie po¬trzebne - powiedziałem. Podałem mu kubek po kawie: - Lepiej będzie, jeśli pan go odstawi - powiedziałem. - To zawsze warte parę groszy.
Stał trzymając w ręku pusty kubek i patrzył, jak wsiadałem do samochodu i męczyłem się przez chwilę; zimny silnik ciężko za¬skakiwał.
- Pan mnie nie zostawi, prawda? - powiedział Samsonow. - Nie - powiedziałem. - Zostanę tu z panem i zobaczę, jak ta dziwka przybiegnie tu kiedyś i rzuci się panu na szyję. I za¬czniecie nowe życie. I rozlegną się nad nami chóry aniołów.
I już poprzez miasto jadąc myślałem o tym, jakby Samsonow wyglądał w stroju tenora operetkowego i jakby to było, gdyby wyszedł na scenę ukazując ludziom swoją twarz człowieka na zaw¬sze znieważonego i pragnącego pomsty dla swej zniewagi, gdyż taki zapewne byłby tekst tej opery, a kiedy by już stał w świetle rampy, ludzie wybuchnęliby śmiechem, lecz twarz jego kamienna pozostałaby twarda; i tak stałby przed nimi z ręką przyłożoną do serca, czekając, aż przebrzmi ich śmiech.
Również w stroju toreadora wyglądałby nieźle. Wtedy wszedł¬by na arenę, a na jego kamiennej kabotyńskiej twarzy spoczęłyby spojrzenia pięćdziesięciu tysięcy kobiet podnieconych widokiem krwi i możliwością śmierci mężczyzny; i wtedy dyplomowany ka¬pitan lotnictwa zabiłby byka, wspięty lekko na czubkach palców i patrząc w jego czerwone oczy, a byk począłby się osuwać powoli przed nim, a Samsonow wykonałby krótki rozkazujący ruch ręką w dół i byk ze szpadą twardo wbitą w serce skonałby nie wydaw¬szy dźwięku, a szalejący z zachwytu ludzie myśleliby przez mo¬ment, iż to nie szpada zabiła byka, lecz krótki niedbały ruch dłoni mężczyzny stojącego w pełnym świetle areny. I odniesionoby mo¬jego kapitana n a ramionach do samochodu.
Tyle zabawnych rzeczy mógłby robić Samsonow, lecz uparł się przy jednej tylko sprawie. I teraz jadąc szybko poprzez miasto przepływające na srebrnych nitkach babiego lata z ciepła w jesień, odkryłem nagle w czym rzecz. Zatrzymałem się przed najbliższą budką telefoniczną i połączywszy się z Samsonowem, powiedzia¬łem do niego:
- Teraz już wiem, o co tu chodzi. Pan po prostu jest kobietą, bo tylko one potrafią uprzeć się przeciw czasowi i logice, i uczu¬ciu innego człowieka. I niszczyć wszystko, i wszystkich dokoła tylko po to, aby spełniła się ich wola w jakiejś najgłupszej sprawie. Tu prawda, co wy same o sobie mównic, że gdybyście rządziły światem, to nic byłoby wojen między ludźmi. Ale nie byłoby także ludzi na świecie, gdyż wszyscy zginęliby tak samo, iż nie za¬chowałoby się nawet o nas wspomnienie. Czy nie mam racji, moja mała?
- Skąd pan dzwoni?
- Jestem blisko placu Grunwaldzkiego.
- To jeszcze kilometr - powiedział Samsonow i odłożył słu¬chawkę.
Byłem nic więcej niż. pięćset kroków od mostu, gdy nagle ból naszedł z taką mnie silą, iż musiałem zjechać w bok, potrącając jakiegoś cyklistę. On mi wymyślał, a ja oddychałem z trudem i rę¬ce skrzyżowałem na kierownicy, oparłszy na nich głowę; rozgryzłem już nitroglicerynę i wiedziałem, iż jeśli mi się uda przetrzy¬mać dwie lub trzy minut, to pojadę dalej; lecz ból twardniał, opasawszy lewą struno mej piersi, i nic miałem wody do popicia, a ten człowiek stał nade nutą, trzymając w ręku złamany pedał swojego roweru, i wymyślał mi.
- Nic czuj żalu do nikogo - powiedziałem. - Nikt mi nic zreperuje roweru za darmo...
- Nic czuj żalu do nikogo, kiedy będziesz zdychać - powie¬działem. - Ani do tego miejsca, które zostawisz za sobą. To miejsce nic jest warte ani jednej minuty żalu. I jeśli będziesz mógł, tu nic zostawiaj za sobą nawet pustego miejsca, gdyż puste miejs¬ce może coś omarzać, a ty i ja nie oznaczamy niczego. Poczekaj chwilę, a potem weź forsę z mojej lewej kieszeni.
Znów opuściłem głowę; pot spływał wzdłuż mego dała, a po¬tem nitrogliceryna zaczęła działać i ból przeszedł. Uniosłem głowę i otarłszy ją z potu powiedziałem do rowerzysty:
- Przepraszam. Zrobiło mi się niedobrze. Mam nawalone serce.
- Cholera mi do pańskiego serca - powiedział. - Pan mi połamał pedał. To będzie kosztować, a ja nie mam pieniędzy. - Nie mam przy sobie - powiedziałem.
Uśmiechnął się do mnie.
- Kto ma takie ładne auto, musi być ładowany - powiedział. - Daj mi pan coś. Czasem dobre chęci wystarczą, aby coś się znalazło.
Popatrzyłem na jego zabiedzoną twarz rozmazującą się w uś¬miechu.
- Dobrych chęci też nie mam - powiedziałem. - Chociaż, kto wie. Pokaż pan ten pedał. - Podał mi pedał; ważyłem go przez chwilę w ręku, a potem uderzyłem nim w głowę tego czło¬wieka. - To panu pomoże zastanowić się nad faktem, iż życie kryje w sobie niepojęte głębie, o których pan nie myślał, pobiera¬jąc lekcję jazdy na welocypedzie - powiedziałem i pojechałem w kierunku mostu.
Czekałem na nią przez chwilę, a potem ujrzałem ją idącą ku mnie i patrzyłem na ciemne włosy zwinięte wiatrem wokół jej brązowej i mocnej szyi, i pomyślałem sobie, iż w dniu, w którym już wreszcie przejdę górę, tego mi będzie szkoda; kruchego pa¬semka włosów, z którymi nikt nie mógł dać sobie rady i na które¬go widok ogarniał norie zawsze niepokój, jeśli trzymały się choć przez chwilę.
- Byłam tu już - powiedziała. - Dlaczegóż jesteś dziś tak późno?
- Serce.
- Czy to wciąż pozostałość po dozach benzedryny?
- Do dzisiaj nie wiem, po Co mi ją dawano - powiedziałem. - I tak bym nie mógł zasnąć ze strachu.
- Pojedziemy do fryzjera - powiedziała Weronika. - Praw¬da?
- To przyjdzie później - powiedziałem. - Do sprawy nie zgolą mi włosów. Dopiero po wyroku.
- Nie chcę, żeby zrobił to ktoś obcy. Chcę być przy tym. - Nie wszystko będziesz mogła zobaczyć.
- Chcę zobaczyć wszystko, co mogę.
- Nie będzie tego wiele - powiedziałem i pojechawszy do fryzjera wyłuszczyłem mu swoją prośbę, a potem wyszliśmy stam¬tąd i Weronika powiedziała:
- Śmiesznie wyglądasz.
- Każdy, kto przygotowuje się aż tak starannie do tej sprawy, nie wygląda mądrze. To tylko jeden krok. A wszyscy myślą o tym przez całą drogę.
Patrzyła na mnie oparta o samochód, a ja stałem o krok przed nią i nie mówiłem nic.
- Wyglądasz inaczej - powiedziała. - Tylko trochę.
Pokręciła głową.
- Wyciągnij do mnie rękę - powiedziała. - I powiedz, że to ty.
Wyciągnąłem ku niej rękę, a jej palce gorące były i suche, i tak staliśmy naprzeciw siebie w żółtym i łagodnym świetle latarni ga¬zowej, której płomień szumiał cicho w górze nad nami niby wspomnienie gorącego lata, które przeszło już, oddawszy ziemi liście suche i żółte.
- I dlaczego to akurat ja musiałam cię spotkać?
- Pytałaś mnie już o to - powiedziałem. - I powiedziałem ci wtedy, że każda kobieta w tym kraju spytałaby mnie o to samo i pewnie tak samo. Nie myśl o tym. Po prostu myśl o tym, że jechałaś przez most, a ja stałem na moście.
- Mogłam pojechać innym mostem. Miałabym tę samą drogę. - Nie ma dwóch takich samych dróg. Niewielka to mądrość, ale tak jest.
- Nie - powiedziała Weronika. - Tam mogła stać inna ko¬bieta.
- Powiedziałem ci: jechałem przez most. A przedtem była wojna i ja byłem po tamtej stronie. A potem wróciłem myśląc, iż ziemia, na której urodził się człowiek, ważniejsza jest od tego, kto nią rządzi. I źle myślałem, i niepotrzebnie wróciłem, i jechałem przez ten most, a ty tam także jechałaś, i to już wszystko.
- Nie umiem odejść.
- Nie umiem uczynić nic podłego akurat w tej chwili - po¬wiedziałem. - Wiem, że chciałabyś mnie nienawidzić.
- Ale ja chcę odejść - powiedziała. - Nie umiesz być mądry, nie umiesz być podły, więc czego się właściwie nauczyłeś? Powiedz mi przynajmniej, dlaczego to akurat ja muszę zostać przy tobie? Za szybko się upijasz, za szybko zasypiasz, więc dlaczego nie umiem odejść? Czy to jest miłość? To wszystko, na co czekałam? To uczucie tak słabe, którego nawet nie umiem opisać, czy to właśnie jest tym?
- Do widzenia, Weroniko - powiedziałem.
- Gdzie idziesz teraz? - powiedziała. - Czy znowu jedziesz na ten most?
- Będę nim przejeżdżał - powiedziałem. - Ale idę dalej. - Gdzie?
- Tym razem nie możesz iść ze mną - powiedziałem i wsiad¬łem do samochodu.
- Więc to już dzisiaj?
- Tak - powiedziałem. - Wziąłem ze sobą broń.
Skinęła głową i wsiadła; zawróciłem i znów przejechałem po¬przez most; i było już chłodno; i tak nadszedł ten pierwszy dzień jesieni.
- Chcesz popatrzeć na ten most? - zapytałem. - Nie.
- Naprawdę nie? - Nie.
Pojechałem wzdłuż Odry i tam znalazłem miejsce na pozosta¬wienie samochodu. Wziąłem rękę Weroniki i poszliśmy wzdłuż brzegu rzeki, a potem znalazłem to miejsce, gdzie byłem z nią po raz pierwszy, i zostawiwszy ją tam, wróciłem do samochodu i z bagażnika wyjąłem broń. Wtedy znów poczułem obecność Sam¬sonowa; zbliżył się ku mnie i czułem na szyi gorący i szybki od¬dech jego.
- Czuję cię jak psa - powiedziałem. - Przysiągłbym, że pachniesz w deszczu.
- Masz jakąś rodzinę albo kogoś, komu to wszystko powie¬dzieć? - zapytał Samsonow.
- Wszystko?
- Wszystko, co przeżułeś.
- Nie mam nikogo, kto będzie mnie pamiętał - powiedzia¬łem. - Ale jeśli chcesz coś dla mnie zrobić, powiedz: kim ja je¬stem?
- Lepiej będzie: kim byłem.
- Kim więc byłem?
- Nic wiem - powiedział Samsonow. - Często myślałem o tobie tam, w Anglii. Kiedy wracałeś z lotów i mówiłeś, że ze¬strzeliłeś jednego lub dwóch. Sam powinieneś powiedzieć, kim by¬łeś wtedy.
- Nie myślałem o tym nigdy - powiedziałem.
- Człowiek taki jak ty nie myśli o tym, kim jest, i nigdy tego nie wie naprawdę - powiedział Samsonow. - Tylko miernoty wiedzą o sobie wszystko. Człowiek taki jak ty zrozumie to wte¬dy, kiedy będziesz już wiedział, że nie uda ci się tego nikomu powiedzieć. - Ujął moją rękę i otworzywszy ją patrzył na płaski rewolwer. - Dowiesz się tego teraz - powiedział. - Tak przy¬najmniej o tym teraz myślisz.
- A ty nie myślisz tak?
- Nie starczy ci siły. Czy ona też... zgodziła się? - Tak.
- Nie będziesz umiał tego zrobić.
- Ty powiesz mi, co mam zrobić, aby starczyło mi siły.
- Zabij mnie - powiedział. - Potem nie będziesz już miał odwrotu. Potem możesz zrobić z sobą, co chcesz. Inaczej nie dasz rady. Inaczej ona będzie wlec się za tobą aż do końca i nigdy nie przestanie cię pamiętać. Zrób to dla niej.
- Dobranoc, Samsonow - powiedziałem. - Szkoda, żeśmy wszyscy zgłupieli na tak długo przed starością. Skąd wiesz, że przyjdę akurat tutaj?
- Patrzyłem na ciebie, jak brałeś moją dziewczynę - powie¬dział. - Wiedziałem, iż wrócisz tu jeszcze, aby popełnić nowe świństwo.
Odszedł; pobiegłem za nim i złapałem go za rękaw.
- Nie mogłem dzisiaj nigdzie dostać oleju dwadzieścia - czter¬dzieści - powiedziałem. - Co mam zrobić?
- Kup pan trzydzieści - dziesięć - powiedział. - Jutro musi pan być wcześniej w garażu. Mam dużo spraw do załatwienia. Olej musi mieć napis „Heavy Duty”. Uważaj pan, żeby panu nie wkleili jakiegoś świństwa. Dobranoc.
- Dobranoc, panie kapitanie.
Wróciłem do Weroniki, gdy było już ciemno i nie widzieliśmy drugiego brzegu.
- Połóż się po mojej prawej stronie - powiedziała.
- Dlaczego?
- Jesteś przecież mańkutem. Będziesz mógł wziąć broń w le¬wą rękę. Czy nie umiesz strzelić z lewej ręki?
Położyłem się po jej prawej stronie i czułem na policzku jej oddech, i myślałem o tym, iż ikt nie pachniał tak jak ona, a po¬tem myśleć począłem o pewnym filmie, który widziałem będąc dzieckiem, i tam właśnie jakiś oficer zabijał na plaży swoją ko¬chankę; fale syczały zalewając suchy piasek, a jemu tak pięknie drżały wargi, kiedy mówił jej o tym, że teraz już na zawsze będą razem i Bóg im wybaczy, ponieważ nikt nigdy nie kochał tak bar¬dzo, jak oni siebie, i jej także drżały warg, aż wreszcie mewy podniosły się na odgłos dwóch strzałów i odleciały w niebo, a wszyscy alkoholicy siedzący na widowni wybuchnęli płaczem i idąc ku wyjściu ocierali łzy, aż wreszcie zabłysło światło i ucichł syk fal. Postanowiłem ciągnąć w tym stylu; byłem przecież majo¬rem lotnictwa i nie musiałem wysilać się zbytnio.
- Potem już nie patrz więcej na mnie - powiedziała. - Dobrze.
- Przyrzekasz mi?
- Tak, kochanie. Nie będę już potem patrzyć na ciebie. - Boisz się, że zabraknie ci odwagi?
- Nie zabraknie mi odwagi.
- Poczekamy jeszcze chwilę, dobrze?
- Tak, kochanie. Tak czy owak nikt tam na nas nie czeka. - Czy widzisz tamten brzeg?
- Nie. Jest już ciemno.
- Może po tamtej stronie też jest takie samo miejsce - po¬wiedziała Weronika. - I jest tam jakiś mężczyzna z jakąś ko¬bietą.
- Na pewno.
- Może też się kochają. - I co jest możliwe.
- Tylko że oni mają jeszcze dwadzieścia lat przed sobą. A my nie mamy już nic.
- Nie - powiedziałem, pomyślawszy sobie o tym filmie i o mewach, które uniosły się na odgłos dwóch strzałów. I pewnie ten reżyser krzyczał do swego pomocnika: „Rappaport, te ptaki są do niczego. Tak się mewy nie podnoszą. Poszukaj sobie od jutra in¬nego zajęcia”; a Rappaport milczał, ponuro wpatrując się w złotą szczękę swego mistrza, a potem raz jeszcze spróbowali i mewy się podniosły; i tysiące ludzi spragnionych wiedzy o miłości płakało. - Nie - powiedziałem myśląc o Rappaporcie. - Nie mamy już nic.
- Dwadzieścia lat mogą się kochać noc w noc - powiedziała Weronika. - Dopóki starość nie zniszczy w nich tego, a potem mogą się jeszcze kłócić i wmawiać jedno drugiemu, iż zmarnowali sobie nawzajem życie. My też mamy dwadzieścia lat. Ale nie mo¬żemy ich wziąć.
- Nie myśl o tym.
- Więc gdzie będziemy za chwilę? - I o tym także nie myśl.
- Nigdzie?
- Może być i tak.
- Powiedz do mnie: ty kurwo. Nikt mi tego nigdy nie powie¬dział. Chciałabym to choć raz usłyszeć. I niech to będzie moje pożegnanie.
- Ty kurwo.
- A teraz połóż mi ten rewolwer na brzuchu. - Po co, kochanie?
- We wszystkich operach wciąż śpiewają, że zimna stał prze¬szyje im serce. Nie chcę, aby ten rewolwer był zimny jak stal. Niech będzie ciepły.
Położyłem rewolwer między jej mocne uda i czułem, iż zaciska je z całych sił.
- Śmieszne - powiedziała Weronika. - Taki kawałek żelaza. Czy wszystko, co widzieliśmy w życiu, także przestanie istnieć? - Tak myślę.
- Kiedy byłam dzieckiem, widziałam góry - powiedziała po chwili. - Czy nawet i tego nie będzie?
- Nie.
- Ale przecież to, na co patrzy dziecko, które nie zrobiło jesz¬cze nic złego, powinno pozostać.
- Nie zostanie nic.
- Ze wszystkich rzeczy, które żeśmy widzieli? - Na Boga, nie.
- Więc gdzie idziemy?
- Nie idziemy już nigdzie.
- Słuchaj - powiedziała. - Chodź, przejdźmy na drugą stronę rzeki i znajdziemy tam jakiegoś mężczyznę i jakąś kobietę, którzy się kochają. I powiemy im, co chcemy zrobić. Może oni nam powiedzą coś więcej od tego, co wiemy sami.
- Nikt nam nie powie niczego. - Więc zostaje tylko zdziwienie? - Tak długo, jak człowiek myśli.
Nie widziałem w ciemności ruchu jej głowy, ale czułem, iż po¬kręciła nią niby krnąbrne dziecko, a skrzydełko jej włosów spłynꬳo na moją twarz.
- Ale przecież musi być coś potem.
- Nie. Weroniko. Potem już nie ma niczego. - Jak mówią idioci: cisza i ciemność?
- Tak.
- I to jest ta jedyna prawdziwa wolność?
- Innej nigdy nie było - powiedziałem, patrząc w ciemność i widząc najsmutniejszą w świecie twarz Rappaporta patrzącego na niezgrabny lot ptaków; tak więc dodałem w stylu jego mistrza: - Innej nigdy nie było. Ale zawsze będą o niej mówić i zabijać się.
- Jest już chyba ciepły - powiedziała. - To jedno nam się przynajmniej udało: jak uniknąć zimnej stali.
Wziąłem broń do ręki pamiętając o tym, aby wziąć ją ruchem powolnym i niechętnym, jak stolarz bierze dłuto do ręki, aby pra¬cować nim przez wiele godzin.
- A jeśli nie będziemy tam razem? - powiedziała Weronika. - Na pewno nie.
- Tutaj także nie możemy być razem. - Ty wiesz, że nie.
- Więc gdzie bywa się razem?
- Nie ma takiego miejsca dla nas, ludzi. - W szczęściu?
- Nie byłem szczęśliwy. - W nieszczęściu?
- Nie miałem i na to czasu, Weroniko - powiedziałem. ¬Cały czas myślałem tylko o tym, aby nie dać zabić się przez inne¬go lotnika. I tylko po to zabijałem tych, którzy myśleli dokładnie to samo, co ja.
- Więc kiedy bywa się razem?
- Nie wiem. Może wtedy, kiedy jest się samemu. I kiedy tego drugiego człowieka już nie ma, i kiedy wiesz, że nigdy już nie wróci do ciebie. Może wtedy jesteś z nim naprawdę i na zawsze. Jeśli umiesz go pamiętać.
- Czy to prawda?
- Nie - powiedziałem. - Teraz już nie czekaj.
Uniosłem rewolwer i odciągnąłem kurek do tyłu, a ona ujęła moją drżącą rękę.
- Nie czekaj - powtórzyła. - Już i tak niczego nie wymyś¬limy. Pewnego dnia oni zrobią to z tobą tak czy owak. Ale nie plącz się dłużej między ludźmi. Każdy człowiek, który pomoże ci, musi zaszkodzić sobie. Nie czekaj.
Nic nić powiedziałem.
- To łatwo zabijać innych - powiedziała. - Prawda. I dają ci za to krzyże i awanse, i koledzy w kantynie ściskają ci dłoń, jeśli im powiesz, pamiętając o tym, aby to rzec niedbale, iż właśnie dzisiaj zestrzeliłeś jednego więcej. Dlaczego czekasz? Przecież chodzi o to samo.
- Właśnie - powiedziałem. - Tylko o to samo. Tamci także chcieli żyć.
- Jesteś tchórzem, majorze. - Zawsze o tym wiedziałem.
- I pewnie dlatego biłeś się tak dobrze.
- Jasne. Ale po co o tym wszystkim mówić? Nic nie możemy dla siebie uczynić i nie możemy sobie pomóc. Możemy tylko spró¬bować odpowiedzi na to wszystko, co nas czeka. A jedyną odpo¬wiedź na to wszystko może stanowić miłość.
- Chcę iść z tobą - powiedziała. - A ty jesteś tchórzem. Ty po prostu chcesz żyć jeszcze trochę. A ja będę żyć z tobą.
- Ukryję się - powiedziałem. - I tak przyjdą.
- Więc przyjdą później.
- Dobrze - powiedziała. - Znam takiego księdza na wsi. Może on cię ukryje.
Jechaliśmy brzegiem w kierunku miasta, a rzeką płynął jakiś ho¬lownik wlokący za sobą trzy barki i marnie oświetlony, a my słyszeliśmy harmonię i skłócone glosy marynarzy; usiłowali coś śpie¬wać, lecz jeden drugiemu przeszkadzał, i powiedziałem do Wero¬niki:
- Pewnie są o suchych pyskach. Inaczej wyszłaby im ta pieśń.
- Myślałam, że mam więcej siły - powiedziała. - Ale nie jest tak. Niech to się wreszcie skończy. Chciałabym, aby już przyszli.
- I ja bym chciał - powiedziałem. - Ale oni mają czas i jest ich tak wielu, i mogą się zmieniać. Cała bieda w tym, że nas nikt nie może zmienić. Musimy czekać.
- Nie - powiedziała. - Nie musimy. Chcemy. - I kim jest ten ksiądz, o którym mówiłaś?
- Dawał mi komunię świętą - powiedziała. - Pójdziemy do niego i on cię ukryje. - Roześmiała się nagle i powiedziała: ¬Zawsze o tym myślałam, że jesteś tchórzem, który zgodzi się na to, aby oddawali mu mocz na twarz i aby na niego pluli tylko po to, aby pożyć jeszcze trochę. Przez cały czas bałam się, że nie ma w tobie niczego, co mogłabym pamiętać. Teraz wiem, że jest coś, czego nie zapomnę. Dobre i to.
Spała już, kiedy wyszedłem na balkon i zapaliwszy papierosa oparłem się o poręcz balkonu, myśląc o nim i o tym, jak bardzo żałował był tej chwili, w której nic miał sił, aby spuścić kurek. I na pewno w to wierzył, iż mógł był to uczynić, a nie uczynił tego tylko ze względu na nią; i pewnie tak czuł i myślał naprawdę, jeśli jego storturowany i ogłupiały mózg zdolny był do myślenia. A potem w ciemność odrzuciłem papierosa, przez chwilę deszcze patrzyłem na cień kasztana i wróciłem do pokoju.
Lecz długo jeszcze nie mogłem usnąć. Nie byłem zadowolony z tego, co powiedziałem jej tam nad rzeką; o tym, iż tylko miłość może stanowić próbę odpowiedzi wobec tego, co czeka nas, ludzi. O tym, iż tylko miłość może zmusić nas do myślenia; i o tym, że tylko miłość może uchronić nas od sądzenia ludzi. Lecz nie umia¬łem tego powiedzieć inaczej; majora Królewskich Sił Lotniczych opuścił był Bóg, a mnie opuścił Rappaport.
Rano spakowałem walizkę; klucz od samochodu i rewolwer od¬dałem Samsonowowi, po mym, wróciwszy do Weroniki, napiłem się kawy i siedząc w kuchni słyszałem, jak otwiera moją walizkę i sprawdza, czy aby wziąłem wszystko, co trzeba.
- Co stanie się z twoim samochodem? - zapytała.
- Nie wiem. Nam już niepotrzebny. Nikt przecież nie stara ukryć sio, ciągnąc za sobą sportowy samochód. Pewnie go za¬rekwirują.
- Lubiłam ten twój wóz.
- Ja też. Ale nie ma sensu o tym mówić dłużej.
Pociąg zapchany był ludźmi, a kilku robotników piło wódkę wprost z butelki i jeden z nich śpiewał:
A Judas pijacka dusa
Kiedy chciał se zalać pałę
NAMÓWIŁ PANA JEZUSA
Żeby z wina zrobił gorzałę...
Roześmiałem się.
- Czy to rzeczywiście takie zabawne?
- Nie wiem - powiedziałem. - Ale ten obraz Judasza, który czyha, kiedy Chrystus jest lekko wstawiony... może zresztą rzeczywiście nie śmieszne. Mój znajomy Amerykanin...
- Ten, którego poznałeś w Londynie?
- Nie - powiedziałem. - Tamtego z Londynu nie pamiętam już. Ten, o którym mówię, nazywał się Flynn i pracował przed wojną jako drugi reżyser. Opowiadał mi, iż pewnego razu kręcono film z jakimś wybitnym aktorem, który grał rolę kochającego oj¬ca. Było więc oczywiście i dziecko. I ten wybitny aktor był niesłychanie dobry dla tego malczyszki, i kupował mu lodu i zabawki, i tak było przez cały okres kręcenia filmu. Wreszcie film skończono, a wtedy ten wielki aktor odszukał chłopczyka i z całej siły kopnął go w tyłek. Zapytano go: „Dlaczego kopnął pan to nie¬szczęśliwe, kochane dziecko?” Pomyślał przez chwilę i powiedział: „Ha, kto wie, co jest naprawdę zabawne.” Tak i jest z tą pio¬senką.
Robotnik śpiewający pieśń skończył; popatrzyliśmy na siebie i on podał mi butelkę. Napiłem się trochę.
- Dobrze pan śpiewa - powiedziała do niego Weronika. - Miałem czas, aby się nauczyć - powiedział.
- I gdzie się pan uczył śpiewu?
Zdjął czapkę, jego włosy były tak samo krótko ostrzyżone jak i moje.
- Pięć lat - powiedział.
- Czy to ładnie śpiewać takie piosenki o Chrystusie? - po¬wiedziała Weronika. - Pan chyba nie wierzy w Boga, prawda? - Wierzę - powiedział chłopak. - Ale wie pani, nie wiem,
czy jestem dobrym katolikiem. Czasami, kiedy widzę ładną dziew¬czynę, mówię do siebie: Chciałbym ją wziąć na spych i tak mi dopomóż Bóg. - Wziął butelkę i odszedł.
- Jeśli nawet nie jest myślicielem chrześcijańskim na miarę Pascala czy Tomasza - powiedziałem - to w każdym razie trudno odmówić mu formułowania siły swych pragnień bez wpa¬dania w ekstazę religijną. Podoba ci się ta historia o kochającym ojcu?
- Nie myślałam o tym. Myślałam o twoim wuju Hieronimie. O tym, jak przepijał palto.
- Nie mów o nim Hieronim Mów o nim Józef. On nie prze¬pił tego palta, tylko przegrał je w pokera.
- Nie pamiętam już, jak to było - odpowiedziała Weronika. - Opowiadałeś mi o tym krótko po swoim powrocie, ale wtedy najczęściej mówiłeś o wojnie. Powiedz mi to jeszcze raz.
- W trzaskający mróz spotkałem Wuja Józefa idącego z syfo¬nem wody sodowej w ręku. Ubrany był tylko w garnitur. Zapyta¬łem go, dlaczego idzie po wodę sodową ubrany tylko w garnitur. Powiedział mi, że szedł nie po wodę sodową, a z jednego krańca miasta na drugi; palto przegrał w pokera, a teraz wziął z sobą cen syfon, aby ludzie widzący go myśleli, iż idzie tylko na róg do sklepu i niepotrzebne mu palto. „W ten sposób,” powiedział Wuj Józef, „możesz przejść przez miasto i zachować twarz. Jeśli nie udało ci się zachować palta.”
Była to moja własna historia; istotnie spotkałem Wuja Józefa idącego w mróz z syfonem. l o krótkiej wymianie grzeczności Wuj Józef zabrał mi palto i wręczył syfon; i rozeszliśmy się w sobie tylko wiadomych kierunkach. I nie widziałem go przez trzy tygodnie, a potem w dzień Wigilii Wuj Józef przyszedł, przyprowadziwszy z sobą jakiegoś plugawego i ziejącego alkoholem karła o długiej bro¬dzie, i powiedział nam, dzieciom, iż jest to krasnoludek, którego kupi!; tak wiec karzeł ten siedział z nami w czasie Wigilii, a potem ukradł krzesło i uciekł, a Wuj Józef, skonstatowawszy brak krzesła, powiedział, iż każdemu Bóg daje Łuk Tryumfalny akurat tej wiel¬kości, aby nie przewróciło mu się w głowie.
Obudziłem Weronikę; wysiedliśmy na stacji i szedłem obok niej polną drogą, a wtedy zobaczyłem znów stado ptaków kluczem odlatujących na południe i przystanęliśmy.
- Popatrz na nie - powiedziała. - Mogą lecieć z miasta do miasta, z kraju do kraju i nic im się nie stanie. 1 wracają na ziemię tylko raz.
- Aby umrzeć.
- A ty musisz tu zostać - powiedziała. - Dlatego ich nie¬nawidzę.
- Gdzie jest ten kościół?
- Na końcu tej drogi. Poczekam na ciebie w gospodzie. Odeszła; szedłem sam teraz, czując już jesień i zapach twar¬dych, krótko ściętych ściernisk, a potem spotkawszy jakiegoś człowieka zapytałem go:
- O której ksiądz je obiad? - O drugiej.
Miałem więc jeszcze pół godziny czasu; stałem paląc papierosa, a kiedy wybiła druga, zapukałem do drzwi zakrystii i otworzyła mi gospodyni.
- Czegój?
- Chcę mówić z księdzem. - Je obiad.
- Nawet Chrystusowi przeszkodzono w czasie ostatniej wie¬czerzy - powiedziałem.
Ksiądz wyszedł do mnie, a ja popatrzyłem na jego brodę ocieka¬jącą tłuszczem.
- Czy mogę wejść? - zapytałem.
- Proszę - powiedział; przeszedłem za nim do kościoła i po¬wiedziałem mu:
- Potrzebuję pomocy:
- Pieniędzy?
- Grozi mi aresztowanie.
- Co mogę zrobić dla ciebie, synu? - Ukryj mnie, ojcze.
- Przecież jeśli zaczną cię szukać, to przyjdą najpierw tutaj. Ktoś cię zobaczy i powie im, a wtedy przyjdą tutaj.
Milczałem podparłszy głowę rękami; miałem katza i dopiero te¬raz poczułem się lepiej; chłód i spokój kościoła dobre są na katza, tak więc często chodziliśmy do świątyń z Wujem Józefem i wyglądaliśmy dobrze kiedy ludzie szemrzący modlitwy patrzyli na nasze pochylone głowy: piękną głowę starszego pana i głowę mło¬dzieńca pogrążonego w kontemplacji.
- Co a grozi, synu? - zapytał ksiądz.
- Likwidacja fizyczna. Tak to się nazywa w ich języku.
- Panie - rzekł złożywszy ręce. - Czy naprawdę nie istnieje miłosierdzie?
- Z punktu widzenia ludzi istnieją tylko winni i niewinni. - Mogę cię tylko pocieszyć, synu.
- Dobrze - powiedziałem. - Pociesz mnie.
Sięgnął po Pismo Święte, a wtedy ja uśmiechnąłem się i pow¬strzymałem rękę jego.
- Wiem, co chcesz przeczytać, ojcze - powiedziałem. - Ja także znam księgi Hioba. Pamiętaj jednak, że Hiob miał towarzy¬szy, którzy przychodzili do niego rozprawiać i pocieszać. Kto przyjdzie do mnie, kiedy będę już tam z nimi?
- Nie wierzysz już w Boga, synu? - zapytał ksiądz, zręcznie spojrzawszy na zegarek.
- Wierzę - powiedziałem. - Ale nie widzę Go.
- Jego zobaczyć można tylko w oczach drugiego człowieka. - A więc ten maleńki człowieczek, którego ujrzę w źrenicach tych, którzy przyjdą mnie zabić, także będzie Bogiem?
- Jeśli wierzysz, tak.
- Wolę przestać wierzyć, jeśli w ich oczach także będzie On. - On jest w oczach wszystkich ludzi - powiedział ksiądz. ¬A więc także w oczach tych, którzy przyjdą cię zabić.
- I to jest jedyną pociechą? - Innej nie ma, synu.
- Patrzyć w ich oczy i myśleć o tym, iż nikt nie jest aż na tyle nędzny, aby opuścił go Bóg? I to jest tym, czym mnie chciałeś pocieszyć? Tylko tyle?
- Nie, synu - powiedział znów spojrzawszy na zegarek. ¬To aż tak wiele.
- Przeżegnaj mnie - powiedziałem. - Będę pamiętać o to¬bie, ojcze.
Wziął moją rękę i ucałował ją, a potem przeżegnał omie, a ja przez pusty przeszedłem kościół i przyklęknąłem przed ołtarzem ukrywszy twarz w dłoniach, a on stał za mną, a jego kura w garn¬ku traciła już ciepło i smak, a ja o tym myśląc padłem krzyżem i dotknąłem twarzą zimnej posadzki; i tak mijały minuty i mijał mój katzenjammer, a potem pomyślałem sobie o tym, iż Wuj Jó¬zef opowiadał kiedyś o Chrystusie, który szedł z krzyżem, nie zatrzymując się na stacjach swej męki, i zapytany, dlaczego tak czyni, wyjaśnił, iż jest Chrystusem pośpiesznym; i o tym myśląc śmiać się zacząłem i brzmiało to jak szloch.
- Synu - powiedział ksiądz.
Podniosłem się i podszedłem ku niemu, wciąż jeszcze kryjąc w dłoniach swoją twarz.
- Idź do kierownika szkoły - powiedział. - Nie teraz. Kie¬dy skończą się lekcje. To odważny człowiek, były partyzant. I powiedz mu, że przychodzisz ode mnie.
Wróciłem do gospody, a idąc tam popatrzyłem raz jeszcze na księdza, który podkasawszy sutannę biegł; lecz byłem pewien, iż kura wystygła.
- I co, kochanie? - zapytała Weronika.
- Dał mi adres. Kierownik szkoły. Musimy jednak poczekać, aż skończą się lekcje.
- Zaraz przyjdzie tu człowiek z dubeltówką - powiedziała Weronika. - Zapłaciłam mu już.
- Piwo jest kiepskie, ale mimo to nie zastrzelę kelnera.
- Nienawidzę ich - powiedziała Weronika. - Kiedy patrzę na nich, zawsze myślę, iż ty musisz tu zostać.
Wszedł jakiś dorodny chłop z dubeltówką; zapłaciłem za ra¬chunek i wyszliśmy.
- Ma pan pozwoleństwo na broń, panie? - zapytał chłop. ¬Żeby tylko nie było kłopotów.
- Strzelimy parę razy i koniec - powiedziałem. - Nie będzie żadnych kłopotów.
- Dla zabawy?
- Tak - powiedziała Weronika.
Nadlatywało stado. Podał mi dubeltówkę; przyłożyłem się tro¬chę, przed kluczem i strzeliłem raz po raz. Ptaki odleciały; w ja¬kiejś odległości za nimi leciał jeden, samotny.
- Ten nie doleci - powiedział chłop. - Zostawiły go. Zresz¬tą idą za wysoko.
Znów nadleciały; i jak poprzednim razem, przyłożywszy się przed kluczem, strzeliłem nic trafiając żadnego.
- Nie da rady - powiedziałem. - Idą za wysoko. To nie kaczki.
- Zabij chociaż jednego z nich - powiedziała Weronika. - Idą za wysoko. Nic nie mogę zrobić. To tak jak w tej pio¬sence, o której ci mówiłem. O żołnierzu, który przeszedł lód i błoto, i który to przejdzie raz jeszcze, jeśli go ziemia zawoła. Milczała przez chwilę, a wiatr rozwiewał jej włosy i okręcał su¬kienkę wokół nóg jej, które wciąż jeszcze barwę lata zachowały. - Ciebie też ziemia zawoła - powiedziała.
- Nie myślałem o tym w tej chwili. Patrzyłem na twoje nogi. Zupełnie jak u chłopca. W takich chłopcach kochają się homo¬seksualiści. Chryste Panie, rozumiem ich chyba.
- Strzel jeszcze raz - powiedziała.
Chłop wyjął z komory dwa naboje i złamawszy dubeltówkę wprowadził je do komory.
- Ostatnie dwa - powiedział.
Tym razem szły niżej, lecz kiedy przebrzmiał huk, zobaczyłem, iż także i tym razem nie trafiłem żadnego z nich; równym spo¬kojnym kluczem odchodziły na południe. Oddałem chłopu dubel¬tówkę; zapłaciłem mu i odszedł.
- Nawet i to nam się nie udało - powiedziała.
- Nic nam się nie może udać, Weroniko - powiedziałem. ¬Wiedziałaś o tym przecież. Powiedziałem ci.
Patrzyła na mnie przez chwilę, a potem odwróciła głowę i znów widziałem jej włosy wiatrem okręcane wokół szyi jej, brązowej wciąż jeszcze jak i nogi jej, a czując zapach wiatru czułem także skóry jej zapach; i był to jedyny zapach lata, pozostały jeszcze dla mnie w tym wilgotnym i ciemnym świecie.
- Bardzo mnie nienawidzisz? - zapytałem. Odwróciła się.
- Jeśli kiedyś zajdę w ciążę, pójdę do najgorszej akuszerki w mieście - powiedziała. - I dam jej się zepsuć. Tak, aby nic zostało we mnie nawet wspomnienie mężczyzny. I dam jej się ze¬psuć tak, aby nigdy nie urodzić innego mężczyzny, który będzie wlókł za sobą inną kobietę w śmieszność. Do takiej akuszerki, która kładzie cię na kanapie i rozkracza między dwoma krzesłami, i mówi przy tym: „Nic się nie bój, aniołku, wszystko będzie dob¬rze.” Ale nigdy nie jest dobrze. Chcę być pusta na zawsze i dla każdego.
- Ale przecież chcesz mnie pamiętać.
- Nie chcę, żeby pamięć o tobie żyła w innym człowieku. Nawet jeśli miałabym dziecko z innym, myślałabym, iż to jest twoje. Nie rozumiesz tego, idioto?
- To dlatego, iż nie umiałem się zabić - powiedziałem. - O to ci chodzi, prawda? Nie umiałaś niczego zachować, więc chcesz wszystko zniszczyć. Ale nie uda ci się nawet i to.
- Jestem taka sama jak i ty - powiedziała. - Jestem naj¬zwyklejsza ze wszystkich. Ty jesteś miernotą i ja jestem miernotą. Tylko że ja to będę dłużej od ciebie rozumieć i czuć. A teraz idź już.
Nie odchodziłem jeszcze; wciąż patrzyłem na brązowe jej nogi i sypkie włosy, czując silny i piękny zapach jej skóry, i nie umia¬łem wyobrazić sobie Weroniki w czasie zimy i chłodu; i myślałem o tym, czy zapach śniegu zniszczy zapach jej skóry, i nie wierzy¬łem, aby to mogło być możliwe. I pomyślałem sobie jeszcze, co by było, gdyby do twarzy Weroniki przyłożyć garść kruchego śniegu; lecz i wtedy chyba zimna jej skóra pachniałaby jak i teraz, kiedy stała obok mnie brązowa, smukła i sypkowłosa.
Poszedłem i odnalazłszy dom przylegający do szkoły, zapuka¬łem do drzwi, a mężczyzna, który otworzył mi je po chwili, wy¬glądał na lat pięćdziesiąt.
- Przysłał mnie tu ksiądz - powiedziałem i poszedłem za nim, a kiedy usiedliśmy, zapytał:
- Czym mogę pomóc księdzu? - Nie księdzu. Mnie.
- Nie znamy się wcale.
- Spodziewam się aresztowania.
- Ja pana aresztować nie będę - powiedział. - A więc? - Ksiądz mi mówił, iż pan jest człowiekiem odważnym i może mnie pan ukryć.
Uśmiechnął się.
- Kto panu dał prawo, aby myśleć, iż jestem lepszy od innych ludzi?
- Sam sobie wziąłem to prawo, pukając do pańskich drzwi. Pan powinien mnie jeszcze zapytać: dlaczego przyszedłem akurat do pana? Słyszałem to pytanie tak często, iż zapomniałem już od¬powiedzi.
- Pan się spodziewa kary głównej? - Kary? Pan to także tak nazywa? - A więc znajdą pana tak czy owak. - Najpierw mnie będą szukać.
- Ja także na nich czekam - powiedział. - O ile pana to interesuje.
Podniosłem się.
- Nie zabrałem panu wiele czasu - powiedziałem. - Proszę zamknąć drzwi i zapomnieć o mnie.
- Proszę poczekać - powiedział. Wyszedł, a po chwili wrócił, a ja patrzyłem na płatek owinięty w folię, leżący w jego dłoni. ¬Mam to od czasów wojny - powiedział. - Osiemdziesiąt se¬kund. Podobno bezbolesne. ?Nie trzeba wody.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Dziwne - powiedział. - Przed paroma laty przyszedł do mnie jakiś człowiek, któremu to samo groziło, i także nie chciał wziąć. Był zdaje się majorem lotnictwa. Potem słyszałem, iż roz¬strzelano go. .
- Nie ma w tym może nic dziwnego, iż nie chciał wziąć ¬powiedziałem. - Może miał żonę, którą kochał, i łudził się, że o nim zapomną.
- Bierze pan czy nie? - Nie.
Wyrwał kartę z notatnika; napisał coś na niej i podał mi ją. - Ten człowiek panu pomoże, o ile będzie mógł - powie¬dział.
- Żyć czy umrzeć?
- Oczywiście, że żyć - powiedział. - Ale każdy człowiek, który będzie starał się pomóc panu...
- Nie musi pan kończyć - powiedziałem. Wyszedłem i wró¬ciłem do gospody, i stałem chwilę przed nią, patrząc na białą teraz jej twarz.
- Niepotrzebnie tak dużo pijesz - powiedziałem. - Posłał cię dalej?
- O tym wiedzieliśmy, zanim tam poszedłem. Dał mi adres innego człowieka.
- A ten także pośle cię dalej?
- Pewnie będzie właśnie tak. Tylko zapyta mnie jeszcze: dla¬czego przyszedł pan akurat do mnie. A ja mu powiem to samo, co zawsze mówię tobie.
- Tak - powiedziała. - I to jest właśnie ten naród, za który się biłeś, prawda?
Poszliśmy do stacji, lecz ostatni pociąg odszedł już i wrócić musieliśmy na drogę, skąd kierowca ciężarówki zabrał nas do naj¬bliższego miasta i tam wysiedliśmy przy głównej ulicy.
- Ile? - zapytałem. - Nic.
- Przecież nie wolno ci brać łebków. Dotknął ręką mojej ostrzyżonej głowy.
- Mój brat też siedzi - powiedział. - Nie wezmę nic od ciebie.
Odjechał; znalazłszy miejsce w hotelu poszliśmy na górę, a ja chciałem otworzyć okno, lecz musiałem zamknąć je zaraz; pod oknami hotelu kłócili się ludzie i krzyki ich słychać było aż tutaj.
- Kiedy pójdziesz do tego człowieka! - zapytała Weronika. - Jutro. Teraz jest już za późno.
- A jeśli on nie pośle cię dalej?
- Oczywiście, że pośle mnie dalej - powiedziałem. - Skąd o tym wiesz?
- Sam bym to zrobił, będąc nim.
Podeszła do okna, a ja patrzyłem na nią, widząc teraz delikatne zmarszczki wokół jej oczu, niewidoczni w świetle dnia; i widzia¬łem także zmarszczki na jej szyi, lecz nie przeszkadzało mi to, gdyż wiedziałem, iż za dziesięć minut ten brudny i tani pokój hotelowy przejmie zapach jej skóry i włosów; i to jest chyba właś¬nie tym, czego najbardziej musiało brakować jemu, oddychające¬mu zapachem karbolu, moczu i czującemu na swej twarzy ich wstrętne i gorzkie oddechy.
I znów pomyślałem o tym, iż przyjdzie zima, i nie wiedziałem, czy chłód i śnieg zabiorą zapach jej włosów; i pomyślałem o tym, co stałoby się gdyby garść śniegu przytknąć do jej twarzy; i chyba śnicę przejąłby jej zapach, a ja patrząc na białe drzewa i ziemi gwiazdy, myślałbym o tym, iż zima pachnie Weroniką. A wtedy mógłbym pójść do jakiejś gospody i upić się po to, aby wracając wężowym do domu krokiem, innych zaczepiać mężczyzn i mówić im o tym, że mógłbym iść poprzez miasto za nią i odnaleźć ją po zapachu.
- Słuchaj - powiedziała. - Przecież gdzieś musi być czło¬wiek, który ci pomoże.
- Więc gdzie on jest?
- Może gdzieś między murami tego miasta.
- Nie mam nikogo poza tobą - powiedziałem. - A właśnie od ciebie zaczną mnie szukać.
- Chciałabym, żeby już przyszli - powiedziała. - Zacznę się chyba modlić, aby wreszcie przyszli. Nie mogę już tego wy¬trzymać.
- Nie, Weroniko. Nawet wyobrażenia nie masz, ile można wytrzymać. Kiedy będzie już po wszystkim, będziesz się dziwić, iż tyle wytrzymałaś.
Nie odpowiedziała mi, wciąż stała obok okna, a ja patrzyłem na jej profil i cień drzewa.
- Nienawidzę ich - powiedziała. - Pokaż mi kogoś, kto ich lubi. - Nie myślę o nich.
- A więc znowu ptaki?
- Dlaczego nawet tyle nam się nie udało? Nie umiesz strzelać? Czy ta dubeltówka była do niczego?
- Szły za wysoko. To wszystko. - Jak wysoko?
- Bóg to jeden wie - powiedziałem. - Nie mam ochoty mówić więcej o tych ptakach. Ani o ziemi, która mnie woła. Jes¬tem zmęczony, a jutro będę jeszcze bardziej zmęczony. I ty tak¬że. Ale na twoją pociechę, czerwoni są także zmęczeni. Nic tak nie męczy jak głupota, z chwilą, kiedy uznało się ją za mądrość.
Położyła się koło mnie, a ja leżałem z głową wspartą na jej ra¬mieniu i myślałem o niej, kiedy stała tam w polu, i o tym, iż widziałem zachodzące słota e w jej oczach; i o tym, że usta tego chłopa, który patrzył na nią, stały się nagle suche i wiedziałam dobrze, o czym myślał, wprowadzając trzęsącymi się rękami nabo¬je do komory i myśląc, iż stoję tylko dwa kroki od niego; a ja brałem dubeltówkę z jego rąk i patrząc na jego suche usta, i nos pokryty potem uśmiechałem się, gdyż wtedy, po raz pierwszy, naprawdę zrozumiałem, jak wygląda ona, kiedy stał między nami inny mężczyzna; wściekły, poniżony i zdychający z pożądania. - Powiedz coś, na litość boską - powiedziała.
- Przecież mówię przez cały czas.
- Powiedz coś, czego nie mogłabym zapomnieć. - Nie znam takich słów.
- Powiedz coś o Bogu.
- Kim by On nie był i jak by nie wyglądał, dziękuję Mu, iż dał mi niezwyciężoną duszę.
- To twoje słowa?
- Gdzieś przeczytałem.
- Dlaczego jesteś taki głupi? Dlaczego nie umiem z tobą zro¬bić czegoś, co żaden mężczyzna nic robił z żadną kobietą?
- Nie jestem swoim własnym patentem. To także głupie, prawda? Ale to także nie moje słowa. Gdzieś przeczytałem.
- Żebyś był przynajmniej szalonym człowiekiem - powie¬działa. - Może byłoby potem łatwiej. Ale powiedz mi, co mam właściwie pamiętać? Twoją twarz? Twoje słowa? Chcę pamiętać. Jestem tak samo marna jak i ty. Więc co zostanie? I jak to właści¬wie będzie?
- Z początku będziesz płakać - powiedziałem. - Potem przez jakiś czas będziesz mieć miłosne afery. Potem spotkasz ta¬kiego samego idiotę jak ja i zmusisz go, aby ożenił się z tobą, aby po jakimś Czasie zacząć dręczyć go opowieściami o tym, jak wspa¬niałym człowiekiem byłem ja, i będziesz wypominać mu jego mar¬ność. Koniec.
- To nie będzie tak.
- Będzie zupełnie inaczej. Po prostu nic się nie stanie. Po pro¬stu mnie zapomnisz i to wszystko. Dlaczego miałbym prawo myś¬leć, że będzie inaczej?
Usiadła nagle na skraju łóżka.
- Chcę zobaczyć twoją krew - powiedziała.
- Istnieje pewna granica złego smaku, której nie wolno prze¬kraczać nawet wtedy, kiedy znają cię wieszać - powiedziałem. - Chcę ją zobaczyć - powiedziała. - Zatnij się żyletką w rę¬kę. Chcę widzieć chociaż tylko kilka kropel. Może to będzie właśnie tym, co uda mi się pamiętać?
Wyciągnęła mój aparat do golenia; wyjęła żyletkę i chlasnęła mnie po ramieniu. patrząc na sączące się krople krwi z napięciem, a potem twarz je; wykrzywiła się.
- Jeszcze jedno rozczarowanie, prawda? - powiedziałem. - Wygląda Cale jak każda inna krew - powiedziała, ale nie odpowiedziałem jej i wtedy potrząsnęła mym ramieniem. - Dla¬czego nie powiesz, że krew wszystkich ludzi wygląda tak samo ¬powiedziała. - I że to jedna z tych rzeczy, której ludzie nie do¬myślili się nigdy? I że nigdy się tego nic domyślą? Dlaczego nie powiesz tego lub czegoś, co byłoby równie idiotyczne?
- Tak - powiedziałem. - Krew wszystkich ludzi wygląda tak samo. I ludzie się tego nigdy nie domyślą.
- Ile miałeś kobiet?
- Mało.
- Shirley, narzeczona twego kolegi i ile jeszcze?
- Powiedziałem ci: mało. Tak czy inaczej, nie nadrobię już tego.
- Chcę, żebyś miał ich jeszcze trochę. Przecież niczego nie miałeś naprawdę w swoim życiu. Wojnę, ten stary samochód i te¬raz mnie. Jeśli już mają ciebie zabić, to niech zabiją więcej. Niech inne także płaczą po tobie.
- Przed czterema godzinami powiedziałaś, że nie chcesz, aby wspomnienie o mnie żyło w innych ludziach. A teraz chcesz, aby inne kobiety także płakały.
- To zawsze więcej niż moja rozpacz. Chcę, żeby one także płakały po tobie.
- I nienawidziły mnie, prawda? To jest ten pomysł? - To też.
- Ale to nie będzie rozpacz. To tylko twój własny wstyd, że jestem tym, kim jestem, i że ty idziesz za mną.
- Tak - powiedziała. - To tylko wstyd, że człowiek prze¬szedł i nic się nie stało.
- Chcesz, aby one wstydziły się razem z tobą?
- Zniszczą tak mało, a ty nawet nie będziesz .umiał czuć do nich żalu - powiedziała. - Gdybyś miał wiele kobiet, nowe sa¬mochody i pieniądze, może łatwiej byłoby ci, kiedy będziesz już szedł tymi schodami w dół.
- Dowiem się i tego. Tylko ty już tego nie będziesz wiedzieć. - Czy twoi rodzice byli bogaci?
- Gdyby tak było, nie byłbym zawodowym oficerem. - Czy lubiłeś latać?
- Ze wszystkich rzeczy na świecie tę właśnie najmniej.
- Więc czego będziesz żałować, kiedy będą cię prowadzić w dół?
- Niczego - powiedziałem. - Tylko tego, że zmarnowałem ci trochę życia. Ale i tego nie potrafiłem zrobić z hukiem i po¬rządnie. Po prostu cię zanudziłem. Ale mogę spróbować żalu, iż niczego mi nie żal.
Deszcz począł padać i leżeliśmy przez chwilę w milczeniu, a szum dochodził do nas i ja myślałem o zakurzonych liściach drzew tego miasta, które zaczną teraz pachnąć.
- Musi być chyba zimno na dworze - powiedziała.
- Chcesz iść na spacer? - W deszcz?
- Będziemy się kochać w deszczu - powiedziała. - Nigdy o tym nie myślałam. Znajdziemy jakieś mokre miejsce i ty bę¬dziesz mnie kochać.
- Dobrze - powiedziałem i poszliśmy poprzez deszcz, a ja patrząc w górę me widziałem nawet nieba.
- Czy jest ci już zimno? - zapytała. - Tak. .
- Poczekamy jeszcze trochę - powiedziała. - Dobrze? Bę¬dziemy szli tak długo, aż zmokniemy zupełnie, i wtedy zobaczy¬my, czy ten cholerny deszcz przeszkodzi nam w tym.
- Dobrze - powiedziałem i szliśmy teraz drogą, a mijające nas ciężarówki opryskiwały nas wodą i było nam zimniej i zimniej, lecz szliśmy dalej aż do krańca miasta, a potem położyliśmy się pod drzewem i wiatr zrzucał na nas krople, a przytuliwszy się do siebie czuliśmy własne zimno. ? - powiedziała.
- Czy możesz to robić teraz. - Tak.
- Poczekajmy jeszcze trochę - powiedziała. - Może niepo¬trzebnie mówiliśmy tak dużo o wszystkim. Nasze ciała nas nie okłamią. - Wzięła moją rękę i położyła ją między swoje nogi. ¬Czujesz? - zapytała. - To me jest deszcz.
- Wiem o tym.
- Potem powiesz mi, co czułeś? - Będę się starał.
- Czy możesz już?
I to było tak, jakbym szedł ku światłu; jakbym zbliżał się do światła, a potem znów powracał w ciemność i ciszę, aby raz. jesz¬cze iść ku światłu będącym w jej mokrym i zimnym ciele; lecz będącym tam i czekającym na mnie, aby ogarnąć mnie ciepłem i wilgocią; i patrzyłem na jej otwarte usta, i otwarte oczy, po któ¬rych spływały krople deszczu, lecz ona nic czuła tego, a potem jakiś samochód przystanął i oświetlił nas, lecz ona me wypuściła mnie; i wreszcie przyszliśmy oboje, aby znów powrócić w ciem¬ność, spokój i deszcz.
- Widzisz - powiedziała. - Jestem silniejsza od deszczu. Mogłabym co robić na oczach wszystkich ludzi. - Znów ujęła etolą rękę i czułem jej zapach nawet poprzez deszcz, i znów poło¬żyła moją rękę między swe uda. - To nie deszcz - powiedziała. - To my.
- Wróćmy do hotelu - powiedziałem. - Zaziębisz się.
- Nie ja - powiedziała. - Nie umiem być silniejszą od tych, którzy przyjdą po ciebie, ale umiem być silniejszą od deszczu. Umiem kończyć w deszczu. Czy miałeś kiedyś kurwę, którą rżną¬łeś w deszczu i która naprawdę kończyła? - Nie odpowiedziałem jej; przytuliła się do mnie i powiedziała: - Powiedz mi, że jestem silniejsza od deszczu.
- Tak - powiedziałem. - Jesteś silniejsza od deszczu.
- Nie cierpię łóżka - powiedziała. - Mogę to robić w desz¬czu, w śniegu, w kościele, lecz nie cierpię łóżka. Chcę patrzyć na gwiazdy, na drzewa, lecz nie w sufit. Dlaczego tak jest?
- Nie wiem.
- Czasem chciałabym to robić przed wszystkimi ludźmi ¬powiedziała. - A potem pokazałabym im swoją mokrą i białą rękę, i powiedziałabym: To z mojego brzucha, panie i panowie. A teraz która z was, kurew, to potrafi? I chciałabym, aby podnios¬ły swoje sukienki i pokazały mi swoje suche, zimne brzuchy. I powiedziałabym im: Wracajcie do swoich trzeszczących łóżek, ale pozwólcie mi pierdolić się tu na ziemi. - Deszcz spływał po jej policzkach, ale czułem zapach jej brzucha poprzez deszcz.
- Boję się, że deszcz zmyje twój zapach - powiedziałem. ¬Chodźmy do hotelu. Chcę go czuć przez całą noc.
Potrząsnęła głową.
- Nie - powiedziała. - Niech to zostanie tutaj. - Deszcz spływał po jej brzuchu, a potem wyciągnąłem ręce przed siebie i czułem jej zapach odchodzący ode mnie.
- Niech to wszystko zostanie tutaj - powiedziała. - Nie chcę, żeby czuł mnie jakiś brudny skurwysyn, a potem szedł do swojej żony i myślał o tym, że widział mnie, czy czuł mój zapach. Niech to wszystko zabierze deszcz. Czy czujesz mnie jeszcze?
- Nie - powiedziałem. Lecz nie było to prawdą; czułem za¬pach jej brzucha poprzez całą drogę w deszczu, kiedy szliśmy już do hotelu; i czułem go jeszcze, kiedy zasypiała już; i to było tak, jakbym szedł przez pole dojrzałego w słońcu i deszczu zboża.
- Słuchaj - powiedziała sennym głosem. - Kiedy ciebie już nie będzie, to wezmę z sobą jakiegoś gościa i pójdę z nim przez deszcz, i powiem mu, aby mnie rżnął, a on nie będzie mógł i wte¬dy powiem mu, że ty, to umiałeś.
- Pewien jestem, że mu się to uda - powiedziałem. - Ty jesteś silniejsza od deszczu. O czym zapomniałaś.
- Jak myślisz, czy on bardzo zmókł?
- Samsonow? Niepotrzebnie wysiadł z tego samochodu. Mógł na nas patrzyć tak czy inaczej. Może on także chciał czuć ten deszcz i myśleć, że to nie woda, a twój brzuch. Ja bym tak myślał. - Czy z Shirley też chodziłeś w deszczu?
- Nie.
- Powiedz mi po angielsku: umiałam zrobić tak, abyś kochał mnie w deszczu.
- You made me make love to you in the rain. - Nie możesz tego powiedzieć inaczej?
- Mogę - powiedziałem. - You made me fuck you in the rain.
Rankiem poszedłem do tego człowieka, którego adres dosta¬łem, i on powiedział:
- Dobrze, ukryję pana. Ale najpierw pan musi sam o czymś zadecydować.
Wyszliśmy na ulicę i on wskazał mi dzieci bawiące się w niebo i piekło.
- Proszę spojrzeć - powiedział. - Ten ma siedem lat. Młod¬szy sześć. Najstarszy ma czternaście i powinien wrócić do domu niedługo. Poszedł do sklepu. Żona moja umarła, rodziny nie mam. Jeśli pana tu nakryją, zabiorą mnie z panem, a moje dzieci wychowają po swojemu. Jeśli zostanę, to może uda mi się...
- Wiem - powiedziałem. - Nie uda się panu. Wróciliśmy do pokoju, a ja patrzywszy na niego, siedzącego z twarzą skrytą w dłoniach, pomyślałem sobie, iż ja będąc nim też. bym ukrył twarz w dłoniach i stukałbym miarowo stopą o ziemię, co znamionuje rozterkę i zdenerwowanie; i pomyślałem sobie, iż nie odezwę się ani słowem do niego, dopóki nie zacznie stukać butem o ziemię; milczałem więc patrząc przez okno i widziałem rosłego chłopca wchodzącego do domu. Wreszcie on począł stu¬kać stopą o podłogę, a ja powiedziałem:
- Tam ktoś jest za ścianą.
- To mój najstarszy przyszedł ze sklepu - powiedział. ¬Decyzja należy do pana.
- Oczywiście, że stąd pójdę - powiedziałem. - Ale jak pan właściwie chce je wychować? Czy byłby pan łaskaw przestać stu¬kać butem o ziemię. Mam zupełnie skołatane nerwy.
Przestał; a ja pomyślałem sobie, iż gdyby był łysy, mógłby po¬cierać ciemię miarowym ruchem, ale w jego sytuacji pozostawało mu tylko bębnienie palcami po stole.
- Pan chciał powiedzieć: po co je unieszczęśliwiać? - rzekł do mnie. - Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. - Palce jego poczęły wybijać rytm marsza o powierzchnię stołu. - Wolę dla nich nieszczęście w imię tego, co człowiek naprawdę stracił, od szczęścia w imię tego, co dano mu siłą.
Teraz ja zacząłem stukać butem o ziemię i powiedziałem:
- A więc raz jeszcze Bóg, cierpienie i pokuta? Przykro mi, że zabrałem panu czas. Zabrałem dużo czasu innym ludziom, aby ratować własny. Pocieszano mnie, dawano mi truciznę, teraz pan oświadczył mi, iż pragnie pan nieszczęścia dla własnych dzieci. Nie pójdę już dalej.
Nie patrzył na mnie, a ja słyszałem bębnienie jego palców o powierzchnię stołu i nie chciałem jeszcze odchodzić. Powiedzia¬łem:
- Proszę nie pukać palcami. Moje nerwy są do niczego.
- Przepraszam pana - powiedział, a ja myślałem, iż teraz od początku zacznie się wszystko tak samo; teraz znów ukryje twarz w dłoniach.
Oderwał ręce od twarzy i powiedział:
- To jednak bardzo dziwne, że spodziewa się pan aresztowa¬nia akurat teraz, kiedy tylu ludzi wychodzi na wolność.
- Ty, skurwysynu - powiedziałem. - Ze wszystkich, któ¬rych spotkałem, jesteś najpodlejszy. Kazałeś mi dokonać wyboru wiedząc, że nie !nogę go dokonać. Chciałeś zachować twarz, prawda? Ale po co ci ona? Nie znajdziesz już nawet takich, którzy by na nią pluli.
- Pan wygląda na mocnego człowieka - powiedział. - Niech pan się nie załamuje w śledztwie.
- Dobrze - powiedziałem; porwałem nagle wazon stojący na stole między nami i rzuciłem w jego kierunku.
- To na temat niezałamywania się w śledztwie - powiedzia¬łem. - Pan nie złapał tego wazonu, a nie jest pan ani zmęczony, ani niewyspany, a ja będę zmęczony, skatowany i niewyspany, a oni będą mnie pytać i pytać, i zmieniać jeden drugiego, tylko mnie nikt nie będzie mógł zmienić, i przedstawią mi tylu fałszy¬wych świadków, ilu tylko będą chcieli, aż pewnego dnia ja sam stracę refleks i nie będę już wiedział, co jest prawdą, a co nie.
Znów usłyszałem kroki w sąsiednim pokoju; ktoś podszedł do ściany i nie odchodził już od niej.
- Ile lat ma pański najstarszy syn? - Czternaście.
Wstałem i wyciągnąłem do niego rękę.
- Niech pan spróbuje jeszcze raz - powiedział. - Dam panu adres pewnego człowieka.
- Mam znów pukać do jeszcze jednych drzwi?
- On otworzy. Znam tego człowieka. Ukryje pana. Przez wie¬le lat on sam spodziewał się aresztowania, ale zostawili go w spo¬koju. W ten sposób wytwarza się sytuacja paradoksalna. Oni są zbyt mało dowcipni, aby szukać pana akurat tam, gdzie już ktoś inny na nich czeka.
- To nie jest całkiem bez sensu - powiedziałem. - A więc jedynym bezpiecznym miejscem dla jednego skazańca jest cela drugiego?
Wziąłem od niego adres i poszedłem do niej, czekającej na mnie w gospodzie, i idąc myślałem o tym, iż pewnie będzie już pijana i włosy opadną jej na twarz; i myślałem o tym, iż niedługo zjawią się deszcze i wtedy włosy jej stracą sypkość i staną się cięższe; lecz nie wiedziałem, czy przejmą zapach deszczu. Nie myślałem o tym nigdy, jak pachnie deszcz, a teraz nie wiedziałem, czy nauczę się tego tak, jak nauczyłem się zapachu jej włosów w czasie lata; w czasie nory i w czasie mgły. I wszystko, co wiedziałem; całą moją uciułaną o miastach, ludziach i książkach wiedzę oddałbym za nauczenie się zapachu jej włosów w czasie deszczu.
Ktoś położył mi rękę na ramieniu i odwróciłem się, a był to jakiś chłopiec na rowerze.
- Czego chcesz? - zapytałem. - Kasę - powiedział.
- Kim jesteś, przyjacielu?
- Słyszałem pańską rozmowę z ojcem - powiedział. ¬Wiem, że chce się pan ukryć. .
- Na rogu ulicy jest komisariat - powiedziałem. - Tam się rozmówimy.
- Nie, proszę pana - powiedział. - Nie rozmówimy się tam, gdyż ja tam będę przed panem. Dlatego wziąłem rower. A jeśli pan mnie uderzy, to pójdę tam i powiem, że chciałem pana za¬trzymać, a pan uciekał.
- A czy powiesz o tym, że chciałeś ode mnie pieniędzy?
- Nie, proszę pana. A jeśli pan powie, to nikt panu nie uwie¬rzy. Wierzy się zawsze pierwszemu. Dlatego wziąłem rower. Patrzyłem na niego, a on stał przede mną i uśmiechał się; i po¬myślałem sobie, iż stało się dobrze, iż spotkałem go, gdyż nie potrzebowałem już żałować, iż nie nauczę się zapachu jej włosów w deszczu. Niepotrzebna mi była ta wiedza, gdyż dziecko stojące przede mną uwolniło mnie od tego; dałem mu wszystko, co mia¬łem przy sobie, i poszedłem do niej.
Wziąłem ją za rękę i poszliśmy w kierunku stacji, a wtedy znów zobaczyłem stado ptaków odchodzące na południe; i jak i wczo¬raj, patrzyłem na samotnego ptaka, który odłączył się od stada i bezradnie kołował nad ciężkimi od chłodu głowami ciemnych drzew.
- To już ostatnie tego lata - powiedziałem. - Nie zoba¬czysz ich więcej, ale i nie musisz o nich myśleć. Dostałem adres człowieka, który ukryje mnie na pewno.
- Jak on się nazywa?
Wyjąłem kartkę z kieszeni i przeczytałem ją, i podarłszy odrzu¬ciłem szczątki papieru, patrząc, jak nikną niesione wiatrem.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Nie zapomnę jego nazwiska - powiedziałem. - Może z nim się uda - powiedziała.
Milczałem przez chwilę, ściskając jej dłoń i szliśmy patrząc na gasnące słońce, a ja czułem zapach ziemi i mokrych ściernisk; i jeszcze ten zapach dymu, który lubiłem tak bardzo, i ten jej zapach, o którym myślałem, iż przeniknie skórę moją i stanie się mym własnym.
- Z żadnym nie udaje się nic - powiedziałem. - Ten człowiek nazywa się Konstanty Samsonow.
I wróciliśmy do miasta.
Wieczorem poszedłem do niej, lecz drzwi otworzyła cni jakaś nieznana dziewczyna i była ładna; i to tylko było ważne, gdyż inaczej nie sprowadziłaby jej tutaj Weronika.
- Proszę, niech pan wejdzie - powiedziała. - Maże pan z tego coś zrozumie.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedziałem. - Ale nie dlate¬go, iż to jest trudne. Tu nie ma nic do rozumienia.
- Przysłała mi telegram, abym natychmiast przyjeżdżała. Przy¬jeżdżam i zastaję kartkę, że musiała wyjechać do chorej matki. - Weronika nie napisała pani, iż ja przyjdę? - zapytałem. - Owszem. I żebym się panem zaopiekowała. Właśnie zrobi¬łam kawę. Chce pan?
- Proszę.
- Zostawiła dla pana ten list - powiedziała; podała troi zakle¬joną kopertę i wyszła do kuchni. Przeczytałem: „Kobieta, którą pan spotka, jest mężatką od trzech lat; przyjeżdża tu czasem do kochanka, o czym jej mąż nie wie. Jej kochankiem jest doktor Józef Baron. Ona nazywa się Magdalena Deutscher. Weronika.” Wróciła moja towarzyszka z kawą.
- Dla pana z cukrem?
- Tak samo jak dla niego - powiedziałem. - O kim pan mówi?
- O majorze Edwardzie Rackmannie - powiedziałem. ¬Trzysta trzeci dywizjon Royal Air Force. Virtuti Militari, dwa Krzyże Walecznych, dwadzieścia siedem strąceń i kara śmierci w trybie doraźnym.
Usiadła i patrzyliśmy przez chwilę na siebie, a mnie nie bardzo chciało się mówić, gdyż wiedziałem, po co sprowadziła ją tu We¬ronika. Wziąłem do ręki gazetę i otworzyłem ją.
- Chciałbym się dowiedzieć, w jakiej formie są nasi chłopcy ¬powiedziałem. - Ale teraz, po mistrzostwach Europy, nie można wierzyć dziennikarzom.
- Nie jest pan zbyt rozmowny.
- Mnóstwo z tego powodu w życiu wycierpiałem. - Mój mąż interesuje się boksem.
- Pani mąż?
- Jestem żoną doktora Deutschera - powiedziała. - Jego i innych - powiedziałem.
- Co się stało z matką Weroniki? - spytała. - Czy to coś poważnego?
- Zależy tylko od punktu widzenia. Matka Weroniki leży od lat na małym, zielonym cmentarzu. - Rozpiąłem koszulę; głowa bolała mnie od rana i nic nie pomagało, chociaż spędziliśmy parę godzin w Kostnicy Miejskiej z Wujem Józefem twierdzącym, iż na katzenjammer najlepsza jest kostnica; chłód, spokój i dużo lo¬du: - Głowa mnie boli - powiedziałem.
- Więc matka Weroniki nie żyje? - Nie.
- Cóż to wszystko znaczy? - Powiem pani później.
- Czy wtedy, kiedy skończy pan czytanie gazety?
- Chciałem dowiedzieć się, w jakiej formie są nasi chłopcy. - Zawsze wiedziałam, że Weronika jest szalona - powiedzia¬ła. - Czy ona wciąż rozpacza po tym idiocie?
- Nie powinna pani nazywać idiotą człowieka, z którym pani spała - powiedziałem. - I który został rozstrzelany. Mogło się zdarzyć t tak, że myślał o pani wtedy, kiedy był już tam sam. Prawda?
- Skąd pan o tym wie?
- Wiem wszystko o nim - powiedziałem. - A może to nie¬prawda? A może major Rackmann jest homoseksualistą, a ja jes¬tem jego małą, zachwycającą kobietką? I może myśli pani, że Urząd Bezpieczeństwa woził mnie co wieczór do mamra i ja tam zostawałem na noc z nim i dopiero rankiem rozstawaliśmy się w pocałunkach? Nie? Nie myślała pani tego?
Odwróciła się ku mnie, a ja patrzyłem na jej anielski pyszczek i musiałem się roześmiać.
- Proszę nie zwracać na mnie uwagi - powiedziałem. - Pan jest podobny do kogoś, kto w życiu Weroniki... - Pani mi to właśnie wyjaśniła.
- Może pan mi wyjaśni, po co ja tu przyjechałam? - Powiem pani o tym jutro rano.
- Przyjdzie pan na śniadanie? - Po prostu stąd nie wyjdę. Wstała.
- Pójdę spakować swoje rzeczy - powiedziała. - O której odchodzi pociąg do Warszawy?
- Około jedenastej. Zdąży pani. Mam samochód. Odstawię panią na dworzec.
- Samochód majora Rackmanna?
- Wszystko, co tu jest, należało do niego. Samochód, miesz¬kanie, Weronika. I pani także.
- Nie wiem, dlaczego Weronika powiedziała panu o tym. - Nikt mi o niczym nie powiedział. Kiedy wszedłem tutaj, zobaczyłem to na pani twarzy. Pomyślałem sobie, że pani hula z nim. I chyba nawet wiem, dlaczego. Powiedział pani, że oczeku¬je śmierci i że nie ma czasu być romantyczny.
- Było mi go żal.
- To pani tak mówi - powiedziałem. - Ale nie było tak. To się pani podobało. Śmierć, łóżko, trochę alkoholu. Można o tym opowiadać koleżankom. Albo myśleć o tym, czując innego m꿬czyznę. A więc nie było go pani żal. Ciekawość, nic więcej. Prze¬praszam, zaraz przyjdę. Głowa mnie boli, muszę się czegoś napić.
Poszedłem do kuchni i nalałem sobie trochę piwa, a wypiwszy je lepiej się poczułem i wróciwszy do pokoju usiadłem w fotelu, i rozłożyłem przed sobą gazetę, a ona wtedy rozpłakała się jak dziecko i musiałem dać jej swoją chustkę do nosa.
- Przez jakiś czas myślałam, że kochałam go nawet - powie¬działa.
- Nikt go nigdy nie kochał. - A Weronika?
- Zabiła go jeszcze wcześniej, niż zrobili to tamci. Tak jest naprawdę, chociaż ona sama myśli, iż jest inaczej. Jechała przez most i tak to się zaczęło. Gdyby jej nie spotkał, może łatwiej byłoby mu umrzeć, a tak wiedział do końca, że zostawia ją samą. - Skąd pan to wszystko wie?
- Nie ma rzeczy skrytych, które nie stałyby się jawnymi. Ale to, niestety, nie mole słowa. Pamiętam je tylko dlatego, iż powie¬dział je jeden człowiek, który naprawdę przeszedł swoją drogę do końca.
- Pan wie, jak on zginął?
- Myślę, że wiem - powiedziałem. - Mam to pani opowie¬dzieć?
- Nic.
- Ja świetnie opowiadam.
- Dlaczego pan mnie męczy?
- Pani mi nie pozwala czytać mojej gazety. Opowiem pani, jak zginął. Ale proszę wziąć moją dłoń w swoje dłonie. W obie dłonie. Wtedy pani opowiem.
- Dlaczego mam trzymać pańską rękę?
- Przepraszam - powiedziałem. - Muszę się znów czegoś napić. Wczoraj bawiłem się ze swoim wujem. Chce pani kieliszek? - Chcę się zalać - powiedziała.
Poszedłem do kuchni; nalałem jej i sobie, i wypiliśmy. - Napijmy się jeszcze po jednym - powiedziała.
- Nie mogę pić więcej. Muszę jeszcze prowadzić wóz. Ale niech pani pije.
- Dlaczego pan chciał, abym trzymała pańską dłoń?
- To tylko drobna przyjemność. Tym razem dla nucie. Ale niech pani weźmie moją rękę między swoje uda. Chcę po prostu czuć, jak staje się mokra. - Otarłem twarz i powiedziałem: - To głupie z pani strony. I szkoda wódki. Nie uderzę pani. Pani jed¬nak dużo straci. Już opowiadałem Weronice, jak to wygląda, ale nie powiedziałem jej prawdy. Pani powiem całą prawdo i przysię¬gam, że skończymy jednocześnie.
Wyszedłem na balkon i oparłszy się o poręcz patrzyłem w dół na kasztan w świetle lampy; i czułem już jesień w powietrzu, ale nie ten smutny i zgniły zapach dni deszczowych, lecz pierwszy i czerstwy zapach zimnego i jasnego października, i pachniał dla mnie tak, jak pachnie grube, na słońcu suszące się sukno chłop¬skie, i trochę jak chłopski chleb pieczony na liściach łopianu. Sta¬łem czekając, a ona zawołała mnie wcześniej, niż myślałem, więc odrzuciłem papierosa i usiadłem koło niej, raz jeszcze spojrzawszy na jej buzię, a ona wyglądała jak barokowy aniołek z wiejskiego kościoła.
- Ja będę mówić, ale ty przez cały czas musisz pamiętać, że byłaś z tym człowiekiem - powiedziałem. - Tutaj, w tym mieś¬cie, w tym domu, w tym łóżku. I o tym, że leżał koło ciebie, kiedy był zmęczony. Nie zapominaj o tym. Inaczej cała opowieść nie zda się na nic.
Przerwałem i patrzyłem na małe krople potu u nasady jej nosa, a ciepłe jej nogi rozsuwały się.
- Zmienić temat?
Pokręciła przecząco głową, a ja opowiadałem:
- W noc przed egzekucją próbują zwykle sznur szubienicy.
Do tego celu bierze się worek z piaskiem o wadze delikwenta i spuszcza się go trzy razy, aby sprawdzić, czy wytrzyma sznur. Potem kat idzie do skazanego i dokonuje oględzin badając jego wago, grubość jogo kości; bierze nawet pod uwagę jego zawód i siłę fizyczną, a to wszystko po to, aby dobrać odpowiednią pęt¬1ę. Za cienki sznur może się zerwać, a grubym nic przerwą mu kręgosłupa. A więc ogląda go i mierzy grubość jego szyi centymetrem; potem prowadzą go na wagę i ważą w obecności dyrektora więzienia po raz drugi. To jest pierwsza część ceremonii. Potem biorą wór, napełniają go piaskiem i patrzą, czy wytrzyma sznur; jeśli sznur jest w porządku, zostaje komisyjnie zapieczętowany w kopercie i oddany na przechowanie dyrektorowi więzienia. Po¬tem następuje ranek; wchodzą do jego celi i wyprowadzają go, i idą korytarzami, które muszą być puste, ponieważ do idącego na śmierć nie wolno się odzywać, i nawet jeśli stoją tam strażnicy, muszą się odwrócić twarzami do ściany. Więc nikogo już nic zo¬baczył i niczego nie usłyszał, i nawet nikt nic uśmiechnął się do niego i nic skinął mu głową. Potem krępują mu ręce i wtedy jest już koniec. Zakładają mu maskę i dopiero potem, poprzez maskę, zakładają mu na szyjo sznur, którego pętla musi być ponad lewym uchem. Kiedyś dyrektor więzienia mówił do kata: „Przekazuję panu tego oto człowieka, by za pomocą szubienicy przeprowadził go pan od życia do śmierci.” Teraz już tego nic robią i w chwilę potem zostaje po nim tylko zapach ekskrementów; i to jest wszystko, co oni tam o nas, ludziach, pamiętają.
Dłoń moja stała się ciepła i wilgotna, a wtedy wstałem i sięgną¬łem po papierosy, a ona stała obok omie z otwartymi ustami i nic wyglądała już teraz jak barokowy aniołek, lecz jak ryba wyrzuco¬na na piasek i chwytająca powietrze.
- Weź omie - powiedziała.
- Ależ skąd - powiedziałem. - Ja tylko przyrzekłem ci, że skończymy jednocześnie, z tym, że ja skończę opowieść. Tylko opowieść. Bierz swoje rzeczy i wynieś się stąd. Przyjemnie mi, że sprawa mego majora przydała ci się na roś. Mnie samemu nic przydała się na nic.
Wyszedłszy pojechałem do miasta B. i jechałem nie więcej niż trzy kwadranse, gdyż tylko dwie po drodze spotkałem furmanki. Woźnica jednej spał; musiałem zatrzymać samochód i sprowadzić konia na skraj szosy, a śpiący chłop nic poruszył się nawet, a ja, poczuwszy oddech jego, odgadłem tajemnicę mocy człowieka te¬go; wziąłem leżący obok niego bat i uderzyłem go dwa razy, a potem pojechałem dalej.
Przejechałem przez rynek, gdzie wciąż jeszcze obracał się szkie¬let karuzeli, i zatrzymałem się na chwilę przed więzieniem. Nie mogłem dojrzeć, czy w celach pali się światło; na oknach umiesz¬czone były żelazne zasłony w taki sposób, aby światło padało do cel z góry i aby więzień nic mógł wydrzeć na zewnątrz. Siedziałem w samochodzie piląc papierosa i patrząc na ten ciemny gmach, a wtedy ktoś dotknął mego ramienia, a ja obróciwszy się ku nie¬mu ujrzałem, iż był to strażnik.
- Tu nie wolno się zatrzymywać - powiedział. - Jedźcie dalej.
Nie odpowiedziałem mu i znów mną potrząsnął. - Co jest z wami? Macie tu kogoś?
- Ja tam jestem - powiedziałem. - I ty tam jesteś.
- Jedziecie dalej, czy mam zawołać policjanta? - Odszedł o krok w tył i popatrzył na mój samochód. - Znam ten cholerny wóz - powiedział. - A teraz zmyj się pan stąd.
Pojechałem dalej i przejechawszy obok kościoła zatrzymałem się przed gospodą i wszedłszy tam zobaczyłem ją od razu poprzez dym; twarz jej była już bardzo blada.
- Chodź - powiedziałem do niej. - Dosyć już wypiłaś. Jutro też jest dzień.
- Usiądź - powiedziała i przysiadłem obok niej, a chłopi pi¬jący piwo patrzyli na nas bez zdziwienia i znów myślałem sobie o tym, jak Idzie samotna i głucha poprzez to miasto, nic słysząc śmiechu dzieci i nie czując spadających na nią grudek błota. Nie miałem przy sobie chusteczki do nosa, począłem czyścić jej suknię połą marynarki, ale nie zdało się to na nic; siedziała blada i pijana w sukni brudnej od grudek błota, a włosy opadały jej na czoło.
- Nie myśl źle o tych dzieciach - powiedziałem. - To dla¬tego, iż myślą, że jesteś szalona. Chodź. Jutro będzie znowu dzień. Mamy dosyć pieniędzy, aby pić.
Wzięła łyżeczkę leżącą na stole i podniosła ją.
- Czy wiesz, co oni tam robią - powiedziała. - Oni łamią łyżeczki I widelce, i szlifują je o podłogę, a potem połykają je. I kładą się na ziemi, i walą nogami w drzwi celi, a wtedy muszą ich wziąć do szpitala i otworzyć żołądek. Po dwóch miesiącach wrócisz znów do celi. I znów połkniesz, i znów pójdziesz na ope¬rację.
- I co z tego?
- Będziesz dłużej żyć. Według prawa nie wolno dokonać eg¬zekucji na chorym człowieku. Musisz być zdrowy, aby mieć zimną głowę i rozumieć, że cię zabijają.
- Stary sposób. Tym, którzy to zrobili raz, dają już potem jeść pod nadzorem. A po jedzeniu zabierają wszystkie łyżki z celi. Dlaczego nie pomyślałaś o tym?
- Chcę jeszcze jedną wódkę. - Piłaś już dosyć.
- Chcę jeszcze jedną wódkę.
Zawołałem tę dziewczynę, z którą byłem kiedyś, i ona przynios¬ła mi wódkę i kawę.
- Nie mamy szans, kochanie - powiedziałem. - Oni już wiedzą, jak to urządzić. Z nimi niewiele rzeczy się udaje. Ta jedna udaje się zawsze. Nie myśl już o tych łyżeczkach.
- Byłeś z Magdaleną? - Tak.
Pochyliła się ku mnie; rozpięła mą koszulę i położyła mi głowę na piersi, a ja widziałem, jak rozszerzają się jej oczy i nozdrza. - Pachniesz jeszcze tą kobietą - powiedziała Weronika.
Znam Magdę. To dobra dziewczyna. Ona będzie cię pamiętać. Czy powiedziała ci, że cię kocha?
- One to zawsze mówią.
- Ona nie kłamie. Wiem, że będzie cię kochać. Czy myślisz, że zakochała się w tobie?
- Nie myślę o niej w ogóle.
- Chciałabym, żeby cię wszystkie kochały. - I żeby wszystkie były nieszczęśliwe?
- Wszystkie, które żyją. I tak długo, jak będą żyć. Znów położyła głowę na mojej piersi.
- Czy myłeś się po tym? - Nie.
- Nie umyłeś nawet rąk?
- Skończmy z tym - powiedziałem. - Śpieszyłem się do ciebie.
- Daj mi swoją dłoń.
Podałem jej swoją rękę, a ona poczęła wodzić po niej ustami, a ci chłopi pijący piwo przy sąsiednim stole śmieli się.
- Ta kobieta nie pachnie dobrze - powiedziała Weronika. - Nie każda jest taka jak ty.
- Ja jestem jak rzeka. Sam to powiedziałeś. - Odepchnęła nagle moją rękę i uniosła głowę. - Jestem pijana - powiedziała. - Opowiedz mi, jak to było, kiedy wuj Hieronim przepił z tobą brązowe popiersie Beethovena.
- Jesteś pijana. Opowiem ci, jak wytrzeźwiejesz.
- Skąd ci to przyszło do głowy, że będąc trzeźwą będę miała ochotę wysłuchiwać opowieści człowieka takiego jak ty? - po¬wiedziała. - Opowiedz mi albo zamówię jeszcze jedną wódkę. Zaczynaj: pewnego dnia wuj Hieronim i ja...
- Wuj Józef. Ale nie było to popiersie Beethovena, lecz Fry¬deryka Chopina. Kiedyś, kiedy byłem jeszcze w podchorążówce, ciotka wyjechała, a my z wujem chcieliśmy się napić, ale nie było, za co. Sprzedaliśmy Chopina i spędziliśmy wesoło noc, a rano zjawiła się ciotka. Szybko rozejrzawszy się o mieszkaniu, krzyk¬nęła: „Józefie, gdzie Chopin?” Wuj Józef opowiedział spokojnie: „W sercu każdego Polaka.”
Weronika uśmiechnęła się; przez chwilę milczała, a potem spoj¬rzała nagle w kierunku stołu, za którym siedzieli chłopi.
- Gdybym chciała, to umiałabym was pierdolić nawet w desz¬czu - powiedziała spokojnym i trzeźwym głosem. - Zapytajcie jego - powiedziała wskazując na mnie, a potem pochyliwszy się ku mnie, rzekła: - Ja czasem myślę, że Wuj Józef nigdy nie ist¬niał. Ty go po prostu wymyśliłeś.
- I ja tak czasami myślę. - I on cię kochał?
- Tak - powiedziałem. - Wuj Józef kochał mnie naprawdę. - Kiedy byłam dzieckiem, strasznie chciałam mieć brata ¬powiedziała Weronika. - Jestem jedynaczką. Nie wiem, dlaczego wstydziłam się okropnie, że nie mam brata. Więc wymyśliłam go. Wymyśliłam jego imię i rozmaite historie o nim, i opowiadałam to wszystkim. A kiedy nie wierzono mi, płakałam. Czy mówiłam ci kiedyś o tym?
- To ja cały czas mówię o sobie.
- Czy mówiłam ci, że miałam ojczyma? Mój ojciec umarł, kie¬dy byłam jeszcze dzieckiem. Czy mówiłam ci o tym?
- Nie.
- A jeszcze przedtem, zanim umarł mój ojciec, moja matka miała jakiś romans z innym mężczyzna, a mój ojciec wziął mnie kiedyś za rękę i zaprowadził do jego domu, i weszliśmy do poko¬ju, kiedy ceni byli ze sobą w łóżku, i powiedział do mnie: „Patrz I pamiętaj.” A potem zaczęli się bić między sobą i ten obcy m꿬czyzna pobił mego ojca, bo był silniejszy, a ja przestałam kochać ojca, a zaczęłam kochać tamtego i nigdy już ojca nic kochałam. - Po co mi o tym mówisz?
- A potem moja matka wyszła po raz drugi za mąż i bardzo kochała mego ojczyma, a on mnie nie cierpiał. Kiedyś uderzył mnie w twarz, a ja poszłam do matki i poskarżyłam się. W tedy kazała mi pocałować go w tę samą rękę, którą mnie uderzył, a ja musiałam to zrobić. A on uderzył mnie raz jeszcze i znów musiałam go pocałować. A potem weszło im to w zwyczaj.
- Nie mów o tym.
- Wiem, o czym chcę mówić. Dzieci pamiętają najdłużej i potem to zawsze do nich wracać. Ja patrzę czasem na tę dziewczynkę, którą się opiekuję, na Małgosię, i wtedy zawsze muszę myśleć o tym.
- O tym i jeszcze o innych rzeczach. Znów pochyliła się ku mnie.
- Weźmy ją do łóżka, aby patrzyła na nas - powiedziała. - Słuchaj, próbowaliśmy przecież wszystkiego. Ucieczki, śmierci, nawet nie znamy słów, które moglibyśmy pamiętać. Może Magda¬lena będzie cię pamiętać, ale też niedługo. I ja też zapomnę cię pewnego dnia. Dlaczego miałeś tak mało kobiet?
- Nie miałem czasu.
- Gdzie jest twoja matka? - Nie mam nikogo.
- Więc nikt cię nie będzie pamiętać?
- Tego nie można przewidzieć. Może właśnie będzie mnie pamiętać ktoś, po kim nie mogłem się tego spodziewać.
- Weźmiemy Małgosię i każemy jej patrzyć na to - powiedziała. - I każemy jej robić różne rzeczy razem z nami. Ty wiesz., że ona ma już trochę włosów na brzuszku? Ty przecież sam powiedziałeś, że kiedy cię już nie będzie, ja zacznę się kurwić. Ale dlaczego masz. zostawić po sobie tylko jedną kurwę? Niech ona na to patrzy i niech to pamięta, i niech wyrośnie na kurwę, i niech rodzi inne. Niech rośnie i pamięta, a my będziemy robić takie rzeczy, których ona nie zapomni.
- Robiliśmy już wszystko - powiedziałem.
- Jest jeszcze wiele rzeczy, które można zrobić. Nie wiem te¬go jeszcze teraz, ale na pewno będę umiała, kiedy patrzyć będzie na mnie dziecko. Dziecko, które niczego jeszcze nie rozumie. Nie wierzysz mi, że będę umiała coś wymyślić?
- A jeśli po prostu zacznie się śmiać? A potem weźmie swoją skakankę i pójdzie na podwórze, i w pięć minut zapomni o wszystkim?
- Minęło już tyle lat, a ja pamiętam tego mężczyznę leżącego w łóżku z moją matką.
- Tak czy owak, nie zrobisz kurew ze wszystkich dziewczy¬nek - powiedziałem. - Być może Małgosia zostanie kurwą i bez naszej pomocy. Ty bardzo pięknie mówisz, ale zapominasz o jed¬nej rzeczy: tobie także twój ojciec kazał patrzyć na własną mackę z innym mężczyzną, a ja byłem twoim pierwszym. Dlaczego nie zostałaś kurwą, Weroniko?
Odsunęła się ode mnie.
- Dlaczego chcesz rozpaczy dla wszystkich ludzi? - zapyta¬łem. - Może wcale nie jestem tego wart? - Nie odpowiedziała mi, więc ja powiedziałem do niej: - Ja ci to wytłumaczę. To po prostu dlatego, że mnie nie kochasz. I nigdy mnie nie kochałaś. Wiesz tylko jedną rzecz: że zabiorą ci coś, co należy do ciebie. Jesteś tylko kobietą i nie umiesz przebaczać, tak jak oni nie po¬trafią przebaczać. Dlatego chcesz się zemścić na wszystkim i na wszystkich. Na ptakach, na kobietach, na dzieciach. Na całym mieście. Ale jeśli kogoś naprawdę nienawidzisz, to ja jestem tym człowiekiem. Czy me jest tak, Weroniko?
- Tak - powiedziała. - Ale mimo to pójdę za tobą. Tylko chciałabym, żeby już przyszli.
- I ty myślisz, że rzeczywiście mnie kochasz? - Kocham. To wszystko.
- Tak - powiedziałem; wyszliśmy, a ja powiedziałem do tej dziewczyny, z którą byłem kiedyś: - Daj mi swój klucz. I przyjdź tam za chwilę.
Zaprowadziłem Weronikę do pokoju tej dziewczyny, a sam zszedłem na dół i wtedy zobaczyłem jego; stał nieruchomo w mro¬ku, a ogienek papierosa rozświetlał jego twardą szyję i mocną szczękę.
- To już koniec - powiedziałem. - Jutro przyjdą po mnie. - Skąd o tym wiesz?
- Dostałem cynk. Ktoś mi to powiedział. - Będziesz uciekać?
- Nie. Chcę tylko, aby ona o mnie zapomniała. I żebyś wziął moją broń. Jest W bagażniku.
- Dobrze.
- Chodź ze mną.
Poszedł za mną, a ja czułem jego oddech na swojej szyi, a spotkawszy po drodze tę dziewczynę powiedziałem do niej:
- Chodź ze mną. Zarobisz okrągłe koło. - Nic mam teraz czasu - powiedziała.
- To zajmie ci tylko minutę - powiedziałem i wszyscy troje weszliśmy do pokoju, a wtedy Weronika odwróciła się od okna. - Teraz zobacz, jak to będzie wyglądało - powiedziałem.
Teraz zobacz, kogo kochałaś. Połóż się na podłodze, Samsonow. Samsonow położył się na podłodze, a ja powiedziałem do tej dziewczyny:
- Szczyj mu na mordę. - Co?
- Robiłaś to już przedtem - powiedziałem. - Wiem o tym. Twoja rzecz naszczać mu na mordę, wziąć tysiąc złotych i wy¬nieść się stąd. - A kiedy ta dziewczyna już odeszła, powiedzia¬łem do Weroniki: - A teraz podejdź do tego człowieka i po¬wiedz mu choć jedno dobre słowo. Przecież kochałaś go kiedyś, prawda? Przecież to ja jestem tym człowiekiem. Nie rozumiesz tego? To ja. Ja, który mogłem się zabić, ale nic zrobiłem tego. Podejdź do niego i powiedz mu, że nic się nie stało.
- Nie kochałam cię nigdy - powiedziała.
- Ja wiem - powiedziałem. - Wiem, kogo naprawdę ko¬chasz. Tych, którzy po mnie przyjdą. To nie inteligencja, nie wyobraźnia, ale siła jest tym, co kochasz. Czy nie jest tak?
- Tak - powiedziała Weronika.
Nie wróciłem do niej tej nocy; tego dnia musiałem rozgryźć sześć tabletek nitrogliceryny i jadąc teraz pod zimnymi gwiazdami jesieni, i czując jeszcze zapach lata, myśląc n zapachu jej skóry, wiedziałem, iż tak skończył się mój październik z Weroniką. I długo zasnąć nie mogłem tej nocy, myśląc o tym, iż jutro przyj¬dzie mi pożegnać się z Wujem Józefem i że nie zobaczę go już pewnie nigdy, i myślałem o tym czasie, kiedy ja wraz z całą rodzi¬ną powędrowałem do Wrocławia i wieczorami siadaliśmy w dużym pokoju, i patrząc na portret Wuja Józefa obciągnięty czarną krepę płakaliśmy po nim; Wuj Józef poległ śmiercią bohatera w Powsta¬niu Warszawskim. O tym opowiadał nam ordynans Wuja; Wuj był dowódcą obrony jednego z dworców i dostawszy rozkaz odwro¬tu postanowił sprawdzić, czy wszyscy ludzie jego odeszli już, aby samemu odejść” na końcu, a wtedy niemiecki strzelec wyborowy, strzelający z karabinu z lunetą, zastrzelił wuja. Wuj Józef zdążył jeszcze ucałować ziemię i skonał. Ordynans opowiada) nam to każ¬dego dnia - aż do dnia, w którym drzwi otworzyły się z hałasem i wszedł brodaty człowiek w łachmanach. Nieszczęśnik mimo nędzy swego położenia znajdował się najwidoczniej w świetnym humorze; za nim weszła jakaś młoda i ładna dziewczyna, a brodaty człowiek wskazał na nią i zawołał piorunowym głosem:
- Na kolcem przed nią! Ta kobieta ocaliła mi życie!
Po czym padł na lóżko i zasnął głębokim snem. Brodaczem okazał się Wuj Józef, a historia jego była zagmatwana i obfitowała w niejasności, których sam Wuj Józef nie był w stanie wytłumaczyć, zgnębiony dziwacznością swoich przejść`. Rzeczywiście, będąc do¬wódcą obrony jednego z dworców, otrzymał rozkaz odwrotu i kazawszy opuścić placówkę swym ludziom, postanowił sprawdzić; czy wszyscy wykonali jego rozkaz. Znalazł gdzieś żołnierza, który skry¬ty;, kącie konsumował w pośpiechu butelkę spirytusu; Wuj Józef wezwał go do raportu, wyrwawszy mu jednak uprzednio butelkę i dokończywszy konsumpcji. Okazało się jednak, iż sprytny żołnierz zgromadził większe zapasy alkoholu zdobyte prostym sposobem rabunku i to przypieczętowało ich los; rozpoczęli pijaństwo w sercu płonącego miasta, a kiedy otrzeźwieli, Warszawa skapitulowała. a wtedy Wuj Józef postanowił nie iść do niewoli niemieckiej, lecz opuścić miasto wraz z ludnością cywilną i dnia trzeciego października wyruszyli z Warszawy. Wuj Józef niósł na plecach olbrzymi obraz świętego Franciszka z Asyżu, przedstawiający scenę karmie¬nia gołębi przez świątobliwego męża, podczas gdy towarzyszący mu żołnierz dla kontrastu niósł olbrzymi staroświecki gramofon o ol¬brzymiej miedzianej trąbie. Niemcy, zobaczywszy dwóch komplet¬nie pijanych osobników niosących tak dziwne akcesoria, machnęli na nich ręką i w ten oto sposób Wuj Józef opuścił płonące miasto, lecz nie danym mu było odrzucenie oręża.
Kiedy Rosjanie wkroczyli, Wuj Józef przypomniał sobie o jakichś ludziach, którzy winni mu byli pieniądze, i wyruszył na dworzec, a tam spotkał był milicjanta konwojującego więźnia i z nudów wdawszy się z nim w pełną powagi rozmowę, dowiedział się, iż milicjant konwojuje więźnia do tego samego miasta, do którego po¬dążał Wuj. Pociąg nadszedł; Wuj Józef miał przy sobie niezbędne zapasy spirytualiów i nad ranem wszyscy trzej wysiedli w znakomi¬tych humorach, przy czym najbardziej wesołym okazał się więzień, którego właśnie miano wieszać za fakt kolaboracji z Niemcami; wymieniono grzeczności i rozstali się w pocałunkach.
Wuj Józef wyruszył na poszukiwanie swoich dłużników, lecz ży¬czliwi ludzie poinformowali go, że nikt z nich nie przeżył wojny, tak więc zgnębiony Wuj wrócił na dworzec, gdzie spotkał swego druha podróży - milicjanta, który w międzyczasie odprowadził był więźnia i teraz oczekiwał pociągu do Warszawy. Obaj panowie znów wdali się w pełną serdeczności rozmowę, rozważając możli¬wość zabawienia się butelką, co okazało się trudne; milicjant pienię¬dzy nie potrzebował, gdyż odbywał podróż w mundurze; Wuj Józef należał do ludzi obdarzonych prostym myślenia sposobem i pomysł jego o tyle był genialny, jak i zwykły; kupiono niezbędne spirytualia i skonsumowano ,je, po czym milicjant skuł swoją dłoń z dłonią Wuja i wsiedli do pociągu w charakterze więźnia i konwojującego go strażnika; oswobodzenie nastąpić miało w klozecie dworca War¬szawa Główna.
Milicjant szybko zasnął, a Wuj Józef pogrążył się w rozmyśla¬niach, patrząc przez okno na białe drzewa styczniowym skute mro¬zem i noc mijała mu na myślach społeczno filozoficznych, których ciągłość przerwało wejście trzech młodych ludzi; młodzieńcy, obrzuciwszy spojrzeniem Wuja Józefa i skutego z nim milicjanta, zapytali Wuja, czy jest zbrodniarzem politycznym, czy pospolitym, na co Wuj Józef wyniośle i z pewnym rozdrażnieniem odparł, iż tylko ze względu na ich młody wiek me bierze tego pytania za obrazę, a mło¬dzi ludzie znów spojrzeli po sobie i jeden z nich rzekł:
- Niech pan poczeka do najbliższej stacji.
Kiedy pociąg zatrzymał się, młodzi ludzie dobywszy broni za¬strzelili milicjanta, po czym uprowadzili z sobą Wuja; byli to człon¬kowie organizacji podziemnej walczącej przeciw komunistom i w ten sposób Wuj Józef sięgnął po oręż, a dnia któregoś uciekł i dostał się w podwójny ogień; z jednej strony poszukiwali go komuniści, aby stracić go pod zarzutem kontrrewolucji; druga strona wydała na niego wyrok śmierci za dezercję i zdradę. Wuj Józef tułał się po lasach przez czas jakiś, żywiąc się korzonkami i mchem, aż wreszcie spotkał kobiet, która postanowiła go ukryć, a po dwóch latach bo¬jowników podziemia wybito ogłoszono amnestię dla więźniów poli¬tycznych; Wuj Józef ujawnił się - i oto znów był z nami; brodaty, z nową żoną i zaiste nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby nie fakt, że kobiety ratujące mu życie zawsze były ładne i młodsze przynaj¬mniej o lat dwadzieścia od żony Wuja. Wysłuchaliśmy tej opowieś¬ci; po czym Wuj pozwolił nam podnieść się z kolan i wszystko dawnym poszło trybem.
O nim myślałem teraz, wiedząc, iż jutro pójdę pożegnać się z nim, jeśli w międzyczasie nie stanie się z nim coś, co znów poz¬woliłoby jakiejś kobiecie na złożenie życia w ofierze dla ojczyzny i Wuja; a co było możliwe.
Rano znów pojawił się ból i jadąc do kardiologa, musiałem za¬trzymać samochód dwa razy i odpoczywać, nie chcąc brać nitrog¬liceryny, aby doktor mógł lepiej zorientować się w obecnym sta¬nie mego serca. Doktora znałem; był ojcem mej koleżanki szkol¬nej i przyjął mnie od razu.
- Jak dawno cierpi pan na anginę pectoris? - zapytał. - Od dwudziestego dziewiątego roku życia. - I miał pan już dwa zawały serca?
- Ostatni przed ośmioma miesiącami.
- Zrobimy jeszcze jeden elektrokardiogram - powiedział pro¬fesor. - Tym razem z obciążeniem. - Przerwał i w okno patrząc rzekł: - Niech pan, proszę, spojrzy na to drzewo. Jeszcze dużo zielonych liści. - Odwrócił się ku mnie. - Muszę pana uprze¬dzić, że trzeci zawał serca jest zwykle najniebezpieczniejszy ¬powiedział. - Ale to nie stanowi oczywiście reguły.
- Wiem, panie profesorze - powiedziałem, a on znów od¬wrócił się i patrzył przez okno, a ja nie mogłem mówić, gdyż zmęczyło mnie robienie przysiadów; wreszcie podszedł do aparatu i odczytał rolkę elektrokardiogramu.
- Niech pan stara się używać jak najmniej nitrogliceryny ¬powiedział. - To pana skończy szybciej, niż pan myśl. Pod wpływem działania nitrogliceryny naczynia wieńcowe rozszerzają się gwałtownie i wtedy atak dusznicy bolesnej przechodzi. Ale serce nie jest, niestety, zrobione z gumy.
- Jaka jest pańska rada? . .
- Leczenie szpitalne. Trzy, może cztery miesiące. Być może, iż porządne leczenie kliniczne odwlecze zawał.
Włożyłem już koszulę i zawiązałem krawat; siostra pobrała mi krew z żył, a on obracał w ręku probówkę, oceniając gęstość krwi; po czym wzruszywszy ramionami oddał siostrze probówkę i znów odwrócił się ku oknu.
- Pan profesor użył określenia „odwlecze”?
- Nic jest wcale powiedziane, że trzeci zawał musi nastąpić. - Byłbym jednak wdzięczny, gdyby pan profesor odwrócił się ku mnie - powiedziałem. - Jak długo jeszcze?
- Tego me można przewidzieć - powiedział. - Ale pan jest ciężko chory. I oczywiście musi pan być przygotowany na wszystko.
- Wolę powiedzieć, że jestem przygotowany na nie - powiedziałem.
Wyszedłem ze szpitala i pojechałem do garażu, a tam, omywszy samochód i odłączywszy akumulator, ustawiłem go na klockach i patrzyłem przez chwilę na długą, białą maskę przepasaną dwoma skórzanymi pasami, a potem taksówką pojechałem do Weroniki i spotkałem ją na schodach. .
- Wróć - powiedziałem. - Muszę z tobą pomówić. - Mam zamówioną kolejkę u fryzjera.
- Wróć - powtórzyłem.
Weszliśmy do mieszkania, a ja wyjąłem skakankę, którą kupiłem dla Małgosi, i położyłem ją na stole, a potem nalałem sobie kawy.
- Weronika - powiedziałem. - Będę mówić krótko i chciałbym aby pani wysłuchała mnie uważnie. Dziś w nocy jadę do Warszawy i nigdy nie wrócę już do pani.
Patrzyła na mnie spokojnie i bez zdziwienia, a jej oczy pełne były teraz światła płynącego z okna, jak i wtedy, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy.
- Pamięta pani, iż powiedziałem pani kiedyś, że uda się pani odzyskać wiarę w Boga? - zapytałem. - To dzisiaj właśnie jest ten dzień. Jestem po dwóch zawałach serca, a teraz czeka mnie trzeci. Doktor, u którego byłem, nawet nie wysilał się, aby ukryć przede mną, iż tym razem trafi mnie szlag. Muszę iść do szpitala i to na długo. Nasze melodeklamacje skończyły się. Przykro mi, iż nie mogę zostać z panią i pobawić się jeszcze trochę. Bawiłem się dobrze. Umierałem przecież za dwóch ludzi. But now the cir¬cus is over, Weronika.
- Cóż to znaczy?
- Przedstawienie się skończyło. Jeśli Bóg postanowił zabić jednego ze swych ludzi, to zabija go w jednym człowieku, i zabija go również w tym drugim który chciał stać się pierwszym. Ja testem tym drugim człowiekiem. Czy wierzy pani teraz w Boga?
- Więc to jest właśnie tym, co ludzie nazywają wiarą? - Nie ma innej.
- Więc tylko w nieszczęściu można Go znaleźć?
- Tak myślę. Dlatego On żył, żyje i zawsze będzie żyć. Wstała, a ja podszedłem do niej i objąłem ją ramieniem, chwilę na nią patrzywszy, lecz nie poruszyła się nawet i to było tak, jak¬bym dotknął kogo obcego.
- Przykro mi, że nie umiałem pani kochać - powiedziałem. - I mnie jest przykro.
- Może któregoś dnia spotka pani jakiegoś człowieka i poko¬cha go - powiedziałem. - Może zdarzy się i tak. Uśmiechnęła się.
- Jaka szkoda, że pan nie umie kłamać - powiedziała. Wzięła swój płaszcz z poręczy fotela. - Wrócę około ósmej - powie¬działa. - Chciałabym, aby pana tu już nie było.
- Dobrze - powiedziałem. - Chciałbym tylko pospać ze dwie godziny, a potem pójdę.
Odeszła, a ja stałem trzymając filiżankę kawy i patrzyłem za nią, a będąc koło drzwi odwróciła się ku mnie i wtedy znów doj¬rzałem na twarzy jej tak dobrze znajomy mi wyraz; i to było tak, jakby wyrwano ją z pełnego przerażeń snu.
- A może właśnie kochałam tylko pana? - powiedziała. ¬Może zgubiliśmy się obydwoje?
- Ani na chwilę - powiedziałem. - Pani także nie umie kła¬mać. Nie kochała pani nikogo. To jeszcze jedno kłamstwo. Tym razem, aby mnie ciężej było umierać. Ale nie będzie mi ciężej. Nie umiem kochać kobiet. Nie kochałem nigdy żadnej. Dlatego nam nieźle wychodziły nasze melodeklamacje. Ale to nie jest najgor¬sze, jeśli chodzi o mnie. Nie umiałem tego, co pani. Nie umiałem nigdy okłamać samego siebie. A teraz proszę iść.
Wyszła, a ja położyłem się na tapczanie i zasnąłem prawie na¬tychmiast, i obudziło mnie walenie do drzwi.
- Ależ pan ma sen - powiedział ten człowiek. - To dlatego, że nie spałem w nocy.
Wszedł; walizkę zostawił w przedpokoju, a sam usiadł w fotelu i chwilę na mnie popatrzywszy, roześmiał się.
- Tylko moja Weronika mogła wymyślić coś takiego - po¬wiedział. - Czy pan czasem nie jest moim zmarłym bratem? - Na co umarł pański brat?
- Zapalenie płuc. - Nie, to nie ja.
- Jest w domu coś do picia? W pociągu był piekielny tłok i musiałem stać przez całą drogę. Bardzo mi się chce pić.
- Zdaje się, że powinno być jeszcze parę butelek piwa.
- Będzie pan tak grzeczny i przyniesie mi jedną? - zapytał. - Jestem naprawdę zmęczony. Tę ostatnią noc w więzieniu śpi się najgorzej, a ja nie spałem w ogóle. Czy mogę pana o to prosić?
Poszedłem do kuchni i wydąłem z lodówki butelkę piwa, a szklankę przepłukałem zimną wodą i wróciłem do pokoju.
- Przed sześcioma laty powiedziałem Weronice, aby kupiła kufle do piwa - powiedział biorąc w rękę szklankę. - W cienkim szkle piwo szybko traci smak. Ale Weronika nie kupiła kufli. Niewiele się zmieniło przez ten czas.
- Nie zmieniło się nic - powiedziałem. - Gdzie ona jest?
- Wróci około ósmej - powiedziałem. - A więc uniewinnili pana?
- Uniewinnili i zrehabilitowali. Być może nawet wrócę do lotnictwa. Wielu ludzi wychodzi teraz z więzień. Wygląda na to, że czasy się zmieniają.
- Zaczyna być lepiej - powiedziałem. - Pan w to wierzy?
- Nie. I panu bym także nie radził.
- Nie wie pan czasem, co stało się z moim samochodem? - Pański samochód stoi w garażu u kapitana Samsonowa. Jest w najlepszym porządku. Może pan siadać i jechać choćby dzisiaj.
- To jasne - powiedział. - Ktoś musi pana zmienić. Pan jeździł moim wozem do dzisiaj, prawda?
- Jestem dobrym kierowcą, panie majorze. - Ma pan własny samochód?
- Nie.
- Przykro mi. Dlaczego nie przyniósł pan sobie szklanki? Poszedłem i przyniósłszy sobie szklankę usiadłem obok niego, a on nalał mi piwa.
- Bili?
- Pan chce mi wyrazić współczucie?
- Nic, panie majorze. Tak się zwykle mówi w tego rodzaju wypadkach.
- Bili. Ale to nie ich wina. Nie potrafią po prostu inaczej. - Więc czyja wina?
- Za późno, aby o tym mówić. Był pan podczas mistrzostw Europy w Warszawie?
- Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. - I jak tam było?
- Nie mamy ciężkich wag. Do półśredniej wszystko w po¬rządku. Ale w wyższych nie ma nas na ringu.
- Tak było i przedtem.
- Powiedziałem panu: nic się nie zmieniło.
Spojrzał na mnie i postawił szklankę na stole, a kiedy ku mnie się pochylił, zobaczyłem, iż siwe są włosy jego.
- Naprawdę nic?
- Nie - powiedziałem.
Przyszedłem, aby się z nią pożegnać.
- Ja już się pożegnałem.
- Pan myśl, że powinienem zostać?
- Pan stąd nigdy nie odszedł, panie majorze. Ani na chwilę. Ani na jeden dzień i ani na jedną noc.
- Bóg jeden wie, dlaczego panu wierzę, ale wierzę panu ¬powiedział. - Pan spakuje teraz swoje rzeczy, prawda? Jeśli ona ma rzeczywiście wrócić koło ósmej, to nie trzeba scen.
- Ale nie trzeba też pakować moich rzeczy - powiedziałem. - Są już spakowane.
- Kłótnia?
- Nie. Tym razem ja idę umierać.
- Cóż to jest? Rak?
- Serce. Byłem dzisiaj u kardiologa. Skierował mnie do szpi¬tala.
- Może wylezie pan z tego - powiedział. - Człowiek potrafi wiele wytrzymać. Gdyby nie to, h ona niedługo wróci, pogawę¬dziłbym z panem na ten temat. - Podniósł się. - Idę się ogolić - powiedział. - Czy byłby pan łaskaw pożyczyć mi swej ma¬szynki do golenia?
- Nie ma pan po temu żadnej potrzeby, panie majorze - po¬wiedziałem. - Pańska maszynka do golenia leży na tym samym miejscu, w którym pan ją zostawił. Może pan jej używać bez oba¬wy. Ja nie użyłem jej ani razu.
- To szlachetnie z pańskiej strony - powiedział.
- Któregoś dnia zrozumie pan, że był pan tutaj przez cały czas - powiedziałem. - I zrozumie pan to szybciej, niż pan przypuszcza. .
Wszedł do łazienki, a ja patrzyłem za mm, jak stał przed lus¬trem i patrzył na szklankę, w której były dwie szczoteczki do zębów; Weroniki i moja. Widziałem krople potu spływające po jego twarzy i milczeliśmy chwilę, a potem on wyjął moją szczotkę do zębów i patrząc na nią powiedział:
„Yeah, though I walk through the valley of the shadow of death. I will fear no er, il for thou art with me; the rod and thy Staff comfort me...” - Podał mi szczotkę. - Ta jest pańska - powie¬dział.
- Czerwony nigdy nic był kolorem Weroniki.
Wyszedłem, a gdzieś na rogu ulicy złapał mnie deszcz i poprzez brudne i mokre miasto poszedłem do Samsonowa. Nie brałem tak¬sówki; krople deszczu ociekały po twarzy mojej, ale szedłem wol¬no i myślałem o tym, że nic ma po co się śpieszyć; i nigdy nie było po co się śpieszyć, i nigdy nie będzie po co. Ale teraz była jesień; pora deszczu i chłodu, a ja szedłem pod nagimi drzewami, a prze¬cież tego dnia doktor w klinice powiedział mi, że drzewo, na któ¬re patrzy, pełne jest jeszcze liści zielonych, i teraz, idąc w wie¬czornym deszczu, zrozumiałem, iż tak trzeba było żyć. I że ten człowiek patrzący na moją czerwoną, ciepłą krew i na zimne, cie¬mne drzewa poza oknem powiedział prawdę.
Samsonow siedział przy stole czytając gazetę i ja zacząłem pa¬kować swoje książki.
- Odchodzi pan?
- Tak.
- Zabawne. A ja wygrałem. - Co pan wygrał?
- Pieniądze. Kupiłem los za pańską radą i wygrałem. Proszę, może pan sprawdzić.
Podszedłem do niego i spojrzawszy na numer losu i na numer tabeli zobaczyłem, iż numery się zgadzały.
- Wygrał pan o wiele więcej, niż pan myśli - powiedziałem. - Teraz nareszcie wygrał pan spokój.
- Zawsze byłem spokojny - powiedział.
- Ale teraz będzie pan najspokojniejszym z ludzi, idioto. Odwrócił się ku mnie, a jego twarz była martwa jak zwykle i jak zwykle pełna wyrazu zniewagi jak twarz tenora, któremu w czasie arii zerwał się głos i zamiast oklasków śmiech otrzymał; ale wie¬działem teraz, patrząc na niego, iż ten wyraz teatralnej zniewagi widzę na jego twarzy po raz ostatni i roześmiałem się.
- Wasza piesenka spieta - powiedziałem. - Mów pan po polsku.
- Major Rackmann wrócił przed dwiema godzinami do domu. Uwolniony i zrehabilitowany. Ma nawet nadzieję, że powróci do lotnictwa. Wielu teraz wraca. - Popatrzyłem na niego i podszed¬łem o krok jeszcze bliżej. - Tylko ona już nie wróci - powie¬działem.
- Nie.
Patrzyłem, jak Samsonow bierze swój los i drze go na strzępy, a potem podpala.
- Właśnie myślałem, że pan to zrobi - rzekłem. - W ope¬rach tak właśnie bywa. Ale za te pieniądze mógł pan przecież żyć pięć lat. Nie będzie pan przecież wiecznie śpiewać tenorem.
- Nie będę także żyć wiecznie.
Wziąłem swoją walizkę i chciałem już odejść, ale zatrzymałem się w drzwiach i raz jeszcze popatrzyłem na niego.
- Gdyby ten człowiek przyszedł do pana przed swoim aresz¬towaniem i poprosił pana o pomoc - pomógłby mu pan?
- Tak.
- A ta kobieta przychodziłaby w nocy do niego? Pan by to już jakoś urządził, prawda?
- Pan wie najlepiej, że ja wiele rzeczy potrafię urządzić.
- Ten człowiek przyjdzie, aby upomnieć się o swoją własność.
- Wiem. Czekał przecież przez tyle lat. - Pan też.
- Ja jeszcze dłużej od niego - powiedział Samsonow. - Zna¬łem ją przed nim. Ale teraz przestanę czekać, a on zacznie.
- On?
- Skazani na śmierć nigdy nie wracają - powiedział Samso¬now; zapalił papierosa i długo patrzył na płonącą zapałkę, a ja widziałem, iż płomień parzy mu palce, ale on nie czuł bólu. ¬Oni zostają już na zawsze tam - powiedział wreszcie. - A jeśli wracają do domu, to po to, aby czekać na nich znowu. Ten czło¬wiek ma dużo czasu, ale nic z tym nie zrobi.
- Za to pan go nie ma wcale - powiedziałem. - On przyj¬dzie upomnieć się o swój rewolwer.
Wziąłem walizkę i wyszedłem, a on dogonił mnie już na pod¬wórzu i złapał za ramię.
- A pańska książka? - krzyknął głosem wariata. - Ta o Szymonie Cyrenejczyku?
Przystanąłem i powiedziałem do niego:
- Nie napiszę jej nigdy. Pan ma rację. Gdyby naprawdę istnia¬ło miłosierdzie, ten człowiek nie wróciłby do domu dziś wie¬czorem.
W deszcz wyszedłem i zatrzymawszy taksówkę kazałem za¬wieźć się do restauracji „Monopol.” I nie pomyliłem się; Wuj Jó¬zef siedział samotnie przy stoliku, a nieco dalej siedział ordynans Wuja, gdyż widocznie spotkała go kara za jakieś przewinienie. - Przyszedłem się pożegnać - powiedziałem.
- Dobrze - rzekł Wuj Józef. - Ale mów krótko. Mam zmartwienia.
Usiadłem przy nim i poprosiłem barmana o piwo.
Jak wdowa po poruczniku kirasjerów? - zapytał Wuj Józef.
Już nie jest wdową. Wrócił.
I zastał cię w domu?
- Śpiącego.
- To zbyt jaskrawy zbieg okoliczności - powiedział Wuj Jó¬zef po chwili namysłu. - Ale w końcu co może stanowić nagrodę za siedem lat spędzonych w celi śmierci? To jedna z tych rzeczy, których się naprawdę nie wie. Biedny porucznik i biedna jego głowa. Wczoraj jeszcze nosił koronę męczeństwa, a teraz rogi.
W każdym razie to stanowi jakąś pointę w jego banalnej skądinąd sprawie. Czasy są dziwne i trzeba umieć cieszyć się wszystkim. Jeśli nie można się cieszyć choćby jedną rzeczą, lecz prawdziwie. - Powiedziałeś, że masz zmartwienia.
- Rozchodzę się z ciotką. - Dlaczego?
- Z jej winy. - Cóż zrobiła? - Zestarzała się.
- Nie bardzo właściwie rozumiem, dlaczego ożeniłeś się z ko¬chaną ciotką.
- To było jeszcze za czasów studenckich, synu - powiedział wyniośle Wuj Józef. - Nie jadłem już od dwóch tygodni i mia¬łem jedyną szansę najeść się na własnym weselu.
Spojrzałem na zegarek.
- Muszę już iść - powiedziałem. - Zawsze chciałem ci po¬wiedzieć, jak bardzo cię kocham, i nigdy tego nie umiałem. A teraz to już bez znaczenia. Idę do szpitala. Lekarze spodziewają się trzeciego zawału.
Nic nie powiedział; pochylił tylko głowę, a ja patrzyłem na jego piękną twarz i nie widziałem na niej nic prócz wstrętu.
- To lepiej dla ciebie - powiedział po chwili. - Nie umiałeś być szczęśliwy. I nigdy nie będziesz, Grzesiu. Nie umiałeś żyć w wyzwaniu i nie nauczysz się tego nigdy.
- Nie - powiedziałem. - Po prostu biegłem przez całą dro¬gę. To wszystko. A teraz muszę już iść. Mój pociąg odchodzi niedługo. - Wstałem i przez chwilę nie mówiłem nic, myśląc o tym, iż może nie zobaczę go już nigdy. - Szkoda, że nie ko¬chałeś mnie nigdy, wuju - rzekłem.
Wtedy Wuj Józef spojrzał na mnie raz jeszcze.
- Synu - powiedział. - Czy życzyłbym ci śmierci, gdybym cię nie kochał?
Lecz przebiegłem i przez to; trzy miesiące przebywałem w szpi¬talu, po czym lekarze orzekli, iż na razie nie ma niebezpieczeń¬stwa. Opuściłem więc miasto i wyjechałem na wieś; tam chodzi¬łem pełnymi śniegu drogami, a wieczorami próbowałem pracować, a kiedy nie szło mi to, zachodziłem do gospody, aby napić się piwa i posłuchać, o czym mówią senni i zmęczeni chłopi. I nie zmieniło się nic; Wuj Józef ożenił się był po raz drugi, aby po miesiącu wrócić do swej pierwszej żony, a następnie kazał zamk¬nąć się w szpitalu dla wariatów; rzecz jasna, ku odświeżeniu wyo¬braźni, jak mi o tym napisał Samsonow nadał prowadzi swe nik¬czemne interesy; rozhulał się i rozpił, nawet zapuścił wąsy a la Adolf Menjou, a tak liczyłem na niego, iż zabije się, strzelając sobie nie w czaszkę, lecz w serce, niby aktor operowy umierający każdego wieczoru wśród kurzu papierowych dekoracji i wyżebra¬nych oklasków. O Weronice i jej mężu nie słyszałem niczego i po¬stanowiłem o nich nigdy nie mówić, i nigdy nie myśleć. Nie było zresztą po co, tak czy inaczej, czekało ich jeszcze jakieś dwadzieś¬cia lat nudy.

Index

 
www.pseudology.org